„You might think he loves you for your money but I know what he really loves you for it’s your brand new leopard skin pillbox hat” – jeśli ktoś nazywa tak numer otwierający swoją płytę, to albo sobie robi żarty, albo niespecjalnie przejmuje się komercyjnymi zasadami panującymi w muzyce. Death Grips od lat pokazują, że bardziej należą do tej drugiej grupy.

Udowodnili to, chociażby rezygnując z wydania płyty w solidnym labelu, a wypuszczając ją w sieci za darmo albo odwołując koncerty na tak prestiżowych imprezach jak festiwal Lollapalooza. Najnowszy, trzeci krążek hiphopowców z Sacramento „Government Plates” powala od pierwszej minuty. Wykrzyczany rapujący wokal, a do tego połamane dźwięki łączące najbardziej odjechane nagrania Pixies, Prodigy i Apex Twin. Dla przeciętnego zjadacza muzyki ten album, mimo zaledwie 35 minut, będzie nie do przełknięcia. Trudno go ocenić. Szybko można go bowiem odrzucić jako niestrawny hiphopowy krzyk, który może równać się z punkowymi wybrykami lat 70. Można jednak przy nim pozostać, próbować zrozumieć i wchłonąć ten undergroundowy rap. Psychodeliczny, chaotyczny klimat wypełnia szczególnie pierwszą część „Government Plates”. Dalej jest nieco delikatniej, choć także bardzo surowo. Takie ekstrema zawsze odbiera się zero-jedynkowo. Dlatego ja postanowiłem usiąść pośrodku. Wciąż wchłaniam ten album i próbuję go rozgryźć. Jedno jest pewne, takie połączenie hip-hopu z noisem jest dla gatunku wyjątkowo ożywcze. Swoją drogą warto byłoby posłuchać tego materiału na żywo. Niestety na razie w Polsce się na to nie zanosi.

Death Grips | Government Plates | Third Worlds | Recenzja: Wojciech Przylipiak | Ocena: 3 / 6