Po 14 latach stania za sztalugami John Lurie powraca z nową płytą "Invention of Animals".

Takie płyty zdarzają się raz na 20 lat. Tak zgrane zespoły jak John Lurie National Orchestra – jeszcze rzadziej. John Lurie, były muzyk, obecnie wzięty malarz (jego prymitywistyczny obraz misia zaskakującego kopulującą w plenerze parę stał się nawet memem roku z Rosji), wspomina, że członków National Orchestra połączyła niespotykana więź. „W naszej muzyce było coś niezwykłego i pięknego. Nie sądzę, by ktokolwiek grał w taki sposób” – mówi. I nie jest to marketingowa kokieteria. Bo przecież gdyby tak nie myślał, to czy nazwałby swój zespół Orkiestrą Narodową?

Tak naprawdę z orkiestrą łączy ją tylko nazwa. Bo jak na rozmiary wpisane w definicję pojęcia band Luriego był niewielki. Oprócz lidera w jego skład wchodziło tylko dwóch muzyków, a konkretniej dwóch perkusistów. Grant Calvin Weston bębnił m.in. dla Ornette’a Colemana, Jamesa Blooda Ulmera i Tricky’ego. Billy Martin – w Medeski, Martin i Wood oraz z kompozytorką Ikue Mori. Obaj mają mocne CV, ale dla Luriego ważniejsza od rekomendacji poprzednich pracodawców była jego własna opinia. Obaj muzycy przewinęli się przez skład prowadzonego przez niego, punkjazzowego zespołu The Lounge Lizards. Nie było to zresztą takie trudne, bo grupa słynęła nie tylko z rozszerzania granic jazzu, ale też z licznego i „niezobowiązującego” składu – w sumie w jej barwach występowało aż 33 różnych muzyków.

„Między 1984 a 1989 rokiem w Nowym Jorku każdy chciał być Johnem Luriem. Lub chociaż go przelecieć. Albo dać mu w twarz” – pisał dziennikarz „New Yorkera” w artykule o muzyku. W latach 80. jako gwiazda filmów Jima Jarmuscha „Inaczej niż w raju” i „Poza prawem” oraz lider punkjazzowego zespołu The Lounge Lizards był świetnym materiałem na idola. Przygarbiony, chudy jak patyk i niezwykle charyzmatyczny. Wprawdzie nigdy nie był wybitnym instrumentalistą, ale potrafił zaintrygować swoim niepowtarzalnym tonem i zarazić chwytliwą melodią. Jego kolega z planu „Poza prawem”, włoski komik Roberto Benigni, nazwał go: „Wielkim aktorem i muzykiem, kimś pomiędzy Rayem Charlesem a Brigitte Bardot”. W następnej dekadzie magnetyzm Luriego osłabł. Ale nie jego wpływy. Dzięki napisaniu tematu muzycznego do talk-show Conana O’Briena „Late Night” z saksofonisty znanego garstce stał się w latach 90. gwiazdą. Za soundtrack do filmu „Dorwać małego” był nominowany do nagrody Grammy. Stopniowo z muzyka stawał się aktorem. W filmie „Ostatnie kuszenie Chrystusa” zagrał apostoła Jakuba, a w więziennym serialu „Oz” – skazanego mordercę Grega Pendersa. A pamiętacie zespół ulicznych grajków występujący przed trafiką Harveya Keitela w filmie „Brooklyn Boogie”? To była właśnie John Lurie National Orchestra. W 2004 roku muzyk zachorował na tajemniczą chorobę neurologiczną (podobno była to wyjątkowo przykra odmiana boreliozy, ale prawdziwą diagnozę medyczną świat ma dopiero poznać z autobiografii, nad którą Lurie pracuje od lat) i za namową lekarzy zamienił saksofon na pędzel i farby (amatorsko malował już od lat 70.). W międzyczasie, uciekając przed pogróżkami stalkera, którym okazał się jego przyjaciel malarz John Perry, wyniósł się z Nowego Jorku. Zaszył się w Kalifornii w domu basisty Red Hot Chili Peppers, Flea. Włącznie z gospodarzem miejsce jego pobytu znało tylko siedmiu najbliższych przyjaciół. Schorowany i zaszczuty Lurie chciał schować się przed światem.

Dziś jest już lepiej. „Mogę grać na gitarze i na harmonijce ustnej” – mówi Lurie. „Ale nie robię tego za często. A ja nie chcę robić tych wszystkich nieprzyjemnych rzeczy, które wiążą się z zawodowym uprawianiem muzyki. Dlatego całą twórczą energię koncentruję teraz na malowaniu”.

Tym większym wydarzeniem jest wydanie „Invention of Animals”. Nawet jeśli to wydawnictwo nowe jest tylko teoretycznie, bo na płycie znalazły się wyłącznie archiwalia: niepublikowane odrzuty z sesji i fragmenty koncertów (rewelacyjny numer tytułowy nagrany pod koniec lat 90. w greckich Salonikach). „Invention of Animals” jest jeszcze mniej stricte jazzową płytą niż którykolwiek z wcześniejszych albumów Luriego. Wydana nakładem firmy Amulet, prowadzonej przez Billa Martina, zgodnie z jej ideologią przynosi muzykę szalenie rytmiczną, ale też równocześnie melodyjną, mroczną i niepowstrzymaną. Wbrew nazwie John Lurie National Orchestra to nie zespół swojego lidera, ale muzyczny kolektyw, gdzie każdy gra na tych samych demokratycznych zasadach. Konfiguracja saksofon i bębny na starcie czyni dęciak naturalnym liderem. Mimo to w żadnym z siedmiu utworów nie słychać, żeby to Lurie był dowódcą, a Martin i Weston wypełniali jego rozkazy. Na „Invention of Animals” nie ma dźwięków pierwszej i drugiej kategorii. Każda nuta jest równie ważna. Słychać to zarówno w transowym utworze tytułowym, jak i lirycznym „Little”, w którym obaj perkusjoniści raz na jakiś czas ledwie muskają membrany. „To było jak wodospad, coś między Ravim Shankarem a Johnem Coltrane’em” – Lurie wspomina granie z Westonem i Martinem. I zapowiada, że w swoich archiwach ma jeszcze więcej nagranych momentów, w których przesuwa granice jazzu. I że w odpowiednim czasie nie zawaha się ich użyć. Po „Invetion…” bardziej niż kiedykolwiek wydaje się, że warto trzymać go za słowo.

John Lurie National Orchestra | Invention of Animals | Amulet Records | Recenzja: Huber Musiał | Ocena: 5 / 6