Wyjechali na szkockie pustkowie, by tam nagrać płytę, na której wracają do elektronicznych klimatów. Klawiszowiec Editors Elliott Williams opowiada o kulisach powstawania albumu, nawiązaniach do lat 80. i swoich fascynacjach
Dziennik Gazeta Prawna
Miejsce zwane Crear House specjalizuje się w organizowaniu ślubów. Wy jednak tę szkocką posiadłość wybraliście na studio, w którym postanowiliście nagrać swój nowy album „In Dream”.
Wcześniej nad nowym materiałem pracowaliśmy w studiu w Birmingham, które nie należy do szczególnie uroczych miejsc. Sesje trwały zazwyczaj od poniedziałku do piątku, w określonych godzinach, a to może się ciągnąć na przykład przez rok. W przypadku „In Dream” ten proces chcieliśmy zupełnie zmienić, poszukać innego klucza i sposobu na ten krążek, bo też czuliśmy, że będzie inny od poprzedniego. Na Crear House wpadliśmy przypadkowo, to faktycznie przede wszystkim miejsce na śluby. Nie wygląda jak studio. Pojechaliśmy tam ze sprzętem, nie wiedząc do końca, co nas czeka, raczej na próbę. Ale od razu się zakochaliśmy. Szkocki rejon Highlands z przepięknymi widokami, pustka dookoła, przestrzenny budynek z ogromnymi oknami z widokiem na ocean. Mogliśmy przez nie oglądać chyba wszystkie możliwe wariacje pogodowe, łącznie z huraganami. Na pewno klimat tego miejsca wpłynął na to, jak brzmi „In Dream”.
Od początku chcieliście sami wyprodukować ten materiał?
To wyszło trochę z przypadku. Zastanawialiśmy się nad producentem, ale wszyscy zgodziliśmy się, że najlepiej będzie, jeśli wyprodukujemy „In Dream” sami. Mieliśmy świadomość, że w związku z tym bierzemy na swoje barki większą odpowiedzialność, ale nie baliśmy się tego, bo nie działaliśmy przypadkowo. Materiał brzmi dokładnie tak, jak chcieliśmy.
W pracy nad płytą pomagał wam jednak doświadczony Alan Moulder.
Od lat jesteśmy fanami tego, co robi Alan, pracował przecież chociażby z The Killers, Nine Inch Nails czy The Smashing Pumpkins. Nasz krążek zmiksował w Londynie i zrobił to znakomicie. Pomógł nam stworzyć ten nieco senny klimat płyty. Potrafił dopracować i wprowadzić naszą wizję w życie.
Od początku był plan, żeby na „In Dream” powrócić do elektronicznego brzmienia, nawiązać do dźwięków z lat 80.?
Zawsze było nam blisko do tego, co działo się w latach 80., choć faktycznie na poprzedniej płycie „The Weight of Your Love” postawiliśmy na bardziej rockowe granie. W przypadku „In Dream” kierunek nadał albumowi numer „No Harm”, który nagraliśmy jako pierwszy. Ponieważ zdefiniował płytę, postanowiliśmy też zrobić z niego pierwszego singla, żeby fanów dobrze wprowadzić w klimat krążka. A nawiązania do lat 80. pojawiają się bardzo naturalnie, bo jesteśmy przesiąknięci tą muzyką.
Wychowywałeś się w Manchesterze, więc musiał ukształtować cię nie tylko elektroniczny czy nowofalowy nurt lat 80., ale też scena madchesterska ze Stone Roses czy Happy Mondays w rolach głównych.
Tak naprawdę na ruch madchesterski byłem już trochę za stary. Wcześniej słuchałem kapel typu New Order, potem mocniejszego rocka w stylu Smashing Pumpkins. Następnie nadeszła fascynacja elektroniką. Od zawsze mam jednak największy sentyment do The Cure.
Na twoich stronach w portalach społecznościowych nie brakuje zdjęć analogowych klawiszy, one też znalazły się na „In Dream”?
Fakt, że mam sporo analogowego sprzętu. Wykorzystaliśmy różne syntezatory, chociażby Minimoog Voyager, ale komputerów też używaliśmy. Lubię łączyć je z analogami.
Za wizerunkowy aspekt krążka odpowiada artysta wizualny Rahi Rezvani. Opiekuje się wami całościowo, tak jak na przykład robił to Anton Corbijn z Depeche Mode. Od początku padł na niego wybór?
Wizualna oprawa płyty nigdy nie jest łatwa. Tym razem szukaliśmy kogoś wyjątkowego, kto spojrzy na nas świeżym okiem. Nie chcieliśmy, by każdy klip robił kto inny, bo wtedy trudno znaleźć między nimi wspólny język. Po obejrzeniu prac Rezvaniego od razu pomyśleliśmy o nim. Zaufaliśmy mu w stu procentach, dając mu pełną wolność i nie sugerując niczego. On odwdzięczył się doskonałym połączeniem klimatu muzyki i obrazu.
„In Dream” promujecie ogromną trasą koncertową. Myśleliście o tym, jak ten album będzie brzmiał na żywo, kiedy tworzyliście piosenki?
Nie, w ogóle się nad tym nie zastanawialiśmy. To by tylko przeszkadzało w nagrywaniu. Oczywiście teraz nie jesteśmy w stanie odtworzyć wszystkiego na żywo. Z poprzednią płytą było inaczej, bo ona doskonale się sprawdzała i pasowała do występów live. Teraz jesteśmy jednak chyba jeszcze bardziej podnieceni graniem tego materiału na żywo.
Zamierzasz powrócić do swoich pozostałych projektów muzycznych, poza Editors, czyli Airship czy Y.O.U. (Your Own Universe)?
Są plany, ale na razie skupiam się na trasie z Editors. Jak skończymy przygodę z „In Dream”, na pewno usiądę i stworzę coś nowego.
Nie mogę nie spytać o to, co dzieje się obecnie w Europie. Jak ty widzisz sytuację imigrantów, zamykanie granic przez niektóre państwa?
Kiedy słyszę informację o imigrantach umierających na poboczach dróg i tysiącach ludzi próbujących przebić się do naszej rzeczywistości, to oczywiście trudno przejść nad tym do porządku dziennego. Zamykanie granic to nie jest sposób. Musimy pomóc tym ludziom, wziąć za nich odpowiedzialność jako cała Europa i im pomóc.
Zdefiniować siebie od nowa
Wydany dwa lata temu krążek „The Weight of Your Love”, pierwszy bez gitarzysty Chrisa Urbanowicza, był rockową rewoltą wobec wcześniejszego, niestroniącego od elektroniki „In This Light and On This Evening”. „The Weight of Your Love” Editors nie podbili list przebojów, płyta miała różne recenzje, na Wyspach dotarła tylko do szóstego miejsca listy przebojów. Czy z nową, piątą płytą Brytyjczycy powrócą na szczyt? Pokazuje ona, że chyba szybko zatęsknili za klawiszami, bo elektroniki jest na niej więcej niż witamin w soku pomarańczowym. Już pierwszy numer, również pierwszy singiel, „No Harm” to zabawa syntezatorami na całego przypominająca dokonania niemieckich klasyków elektroniki, Tangerine Dream. Choć „zabawa” nie jest tu może najlepszym słowem, bo to wzruszająca klimatyczna ballada z wokalem na zmianę niskim w stylu Nicka Cave’a albo wysokim, niemal zrozpaczonym. Dalej nieco żywsze „Ocean of Night” z pianinem i gitarą oraz gościnnym wokalem Rachel Goswell znanej z shoegazowej formacji Slowdive. Dużo ciekawsze są jednak pozostałe numery z Rachel, „The Law” oraz „At All Cost”. Pierwszy z nich, również w balladowym stylu, leje się lekko i mrocznie, momentami przypominając Portishead. „At All Cost” wzrusza chyba najbardziej na tej płycie. Tom Smith dawno nie brzmiał tak smutno i wzruszająco jednocześnie. W poruszający sposób śpiewa „I’ve got nothing to say to my oldest friends”, powtarzając w refrenie „don’t let it get lost/ at all costs”. Inną atmosferę tworzy potencjalny singlowy hicior, „Forgiveness”. Taneczny synthpopowy bit bije z „Life Is a Fear”. Smyczkami porusza „Salvation”, nie daje o sobie zapomnieć też finałowe, niemal ośmiominutowe „Marching Orders”. Epicka końcówka płyty, tak jak każda jej poprzednia część, wydaje się na nowo definiować Editors. To zespół poszukujący, niebojący się ryzykować i nawet jak częściowo po raz kolejny wchodzą do tej samej rzeki, wychodzą z tego obronną ręką.
Editors | In Dream | PIAS