Ja nawet nie rozumiem, dlaczego mi się coś udaje. Bardzo chciałbym zrozumieć fenomen „Weź nie pytaj”. Napisałbym wtedy drugą taką piosenkę.
Dziennik Gazeta Prawna
Prosił pan, by nie pytać o politykę. Ani mi to w głowie było, tymczasem pan już mówił o polityce.
Ja tylko odniosłem się do przedziwnych, absurdalnych zarzutów. Wybuchła g…oburza, bo w jednej z prostszych piosenek, które napisałem, czyli „Weź nie pytaj”, pojawił się zwrot „Nie chcę żyć polityką / Kiedy tłumy na mieście / Ja córkom zrobię jeść”.
„Mieście – jeść”, rym bardzo dobry, tylko trochę niedokładny.
Nie ma nic gorszego niż rymy w piosenkach… A wracając do tej g…oburzy, to…
Oskarżono pana i panu podobnych, że jesteście oportunistami, jeśli nie pisowcami.
A wie pan, że tłumacząc się, zacytowałem pana z wywiadu dla „Kultury Liberalnej” i powiedziałem, że jestem dezerterem z wojny polsko-polskiej?
A naprawdę nim pan jest?
Naprawdę. Nigdy się nie angażowałem w politykę, poza tym, że chodzę na wybory, choć zastanawiam się, czy to ma sens.
Pewien wójt przegrał jednym głosem.
No tak, wtedy to miało sens. U mnie ma mniejszy.
To na kogo pan głosuje?
W samorządowych byłem poza Warszawą i nie mogłem wziąć udziału. A na prezydenta Polski… Wyłączył pan to?
Wyłączam.
Na…
Nie! Naprawdę?!
Serio.
Uwaga dla redakcji: redaktor Mazurek umarł, a wywiad dokończyła kelnerka.
Poprzednio pana dobiłem i kończył przypadkowy przechodzień.
To niemożliwe, że pan tak głosował! Nie znam absolutnie nikogo, kto by głosował na tego człowieka.
Ja też nie… (śmiech) On sam też pewnie nie spotkał nigdy swojego wyborcy. A tak poważnie, to ja cały czas powtarzam, że nie mam żadnych szczególnych kompetencji, by mówić ludziom, jak mają żyć czy zajmować się polityką. Nie znam się na tym, to nie moja sprawa i tyle.
Serial, reklama, platynowe płyty – jest pan megagwiazdą.
Naprawdę?
Ma pan trzy miejsca parkingowe, mało?
To pan mieszka w kamienicy w centrum, a ja w bloku na obrzeżach.
Ale ja nie mam gdzie parkować.
Dwa miejsca są moje, bo były w promocji, a trzecie sąsiada, który wpada tylko na weekendy, więc czasem korzystam. Ale mówiąc serio, byłoby niewiarygodnym absurdem mówić o sobie, że się jest gwiazdą.
Małgorzata Kożuchowska ma image gwiazdy i jest nią.
A ja jestem zupełnie inny. Nie mogę sobie teraz pozwolić na to, by przestać pracować, bo to wszystko jest na chwilę. Czasy są tak szybkie, że zaraz mogę wypaść.
Ma pan swoje pięć minut i trzeba je wykorzystać?
Robię dokładnie to, co zawsze. Po prostu nastąpił szczęśliwy zbieg okoliczności, że popularność serialu zbiegła się z sukcesem płyty, ale to dlatego, że bardzo dużo pracowałem i podejmowałem ryzykowne decyzje.
Ryzykowne?
Pierwszą płytę wydałem własnym sumptem.
To nie jest aż tak kosztowne.
Dla mnie to były wszystkie oszczędności zgromadzone na czas, gdy nie będę miał żadnych propozycji. Zaryzykowałem.
I sukces. A druga płyta?
Razem z Łukaszem Borowieckim, z którym piszę muzykę, założyliśmy firmę i wydaliśmy płytę tak jak pierwszą – sami, bez wsparcia dużej firmy. I było tak samo jak za pierwszym razem – gdyby się nie sprzedała, nie byłoby trzeciej płyty.
A będzie?
Teraz już mogę powiedzieć, że będzie, i muzycznie chciałbym zerknąć odważniej w stronę folku.
Folku? Jak Bob Dylan przygrywający sobie na harmonijce?
Marzyłoby mi się coś takiego, tacy Mumford & Sons albo The Record Company. Na tej płycie jest jeden taki utwór, „Obietnica”, i w takim kierunku chciałbym pójść.
„1984”? Dlaczego orwellowski tytuł?
To w ogóle nie jest orwellowski tytuł.
Jak to nie? To pierwsze skojarzenie.
A ja w ogóle tak nie myślałem!
No co pan?!
Znowu mnie pan przecenia intelektualnie. Dla mnie po prostu rok urodzenia. Zdjęcie na okładce płyty nie jest z 1984 r.
Cała sztuka współczesna interesuje się tylko złem, tylko ono ją ciekawi. Teatr i kino skupiły się na wyciąganiu z człowieka zła, pokazywaniu, że w na pozór dobrym człowieku drzemią jakieś pokłady podłości. I ja się z tym całkowicie nie zgadzam
Prędzej ja tak wtedy wyglądałem.
O, zawsze mnie pytali, co to za zdjęcie na okładce, to będę teraz mówił, że to Mazurek z 1984 r.
Wydaje pan płyty sam jak hiphopowcy, ale oni mają inne ciuchy, złote łańcuchy. A ta szpanerska bluza po ile?
To sieciówka. Za dziewięć dych. Nie podoba się panu?
Damska, jak lubię.
Unisex, z różami. I rzeczywiście może ją nosić i Zuza, i ja. Krakowska oszczędność.
Czytałem, że macie też z żoną wspólne kalosze.
Nie kalosze, ale mamy bardzo podobne buty, ja mam bardzo małą stopę, więc Zuzka kiedyś wyszła z domu w jednym bucie moim, w drugim swoim.
Gdzie pańska skórzana kurtka?
Nie mam i mieć nie będę. Moi rodzice całe życie szyli kurtki skórzane i miałem w domu pełno kawałków skóry, jestem zwolniony z obowiązku posiadania.
Ile ma pan tatuaży?
Żadnego. Teraz tatuaże tak spowszechniały, że szokujące jest ich nie mieć.
Miał pan przynajmniej farbowane włosy jak gwiazda pop, ale już nie ma.
Do serialu musieli mi pofarbować, przez pół roku musiałem je tlenić i wyglądałem jak utyty NRD-owski łyżwiarz figurowy.
W Czechosłowacji byli hokeiści, ale NRD-owskich łyżwiarzy nie znałem.
Pokażę panu moje zdjęcia, wyglądali jak ja.
À propos podtytych, to Staszek Sojka opowiadał mi, że w 1986 r. w wytwórni RCA Records nie mógł się przebić, bo ładnie śpiewał, ale był takim „podtytym family manem bez targetu”.
A ja nie poszedłem do wielkiej wytwórni i może dlatego nie wiedziałem, że nie powinienem wydawać płyty.
Wracając do sławy, to skończy pan jak miś na Krupówkach, z którym można sobie zrobić zdjęcie.
Nie, bo nie robię sobie zdjęć i nie daję autografów w sytuacjach prywatnych. I nie robię od tego absolutnie żadnych wyjątków. Po koncercie czy spektaklu proszę bardzo, ale tylko wtedy. A jak już jestem z dzieckiem i ktoś jest bardzo natarczywy, to naprawdę jestem bardzo niemiły. Nauczył mnie tego KęKę... (popularny raper – red.).
Kolega z Radomia.
Byliśmy razem na wakacjach i to on ukuł powiedzenie „sytuacja prywatna”.
70 mln odsłon na YouTubie świadczy, że ma pan całkiem sporo tych fanów.
No 70 mln to robi wrażenie, ale Sławomir ma prawie 200 mln, więc zależy, do kogo mnie pan porównuje.
Sławomir to przecież aktor, niegdyś pański kolega z Kabaretu na Koniec Świata.
Muzycznie bardzo się różnimy ze Sławkiem.
On to robi dla forsy, dla szpanu?
Sławek naprawdę ma takie poczucie humoru i zawsze je miał. Przecież pamięta pan, że jego pierwszy hit „Megiera” miał premierę w kabarecie i śpiewał go w piwnicy na Olesińskiej…
A ja płakałem ze śmiechu. Inaczej to tam brzmiało.
Prywatnie Sławek Zapała jest superczłowiekiem, a aktorsko kreacja Sławomira jest genialna, to jedna z lepszych ról, wymyślona od początku do końca. On jest takim Amerykaninem, który wrócił do ojczyzny i się bawi.
A pan jest normalnym chłopakiem. W serialu nieudacznikiem, muzycznie już nie, ale wciąż z sąsiedztwa.
W serialu oczywiście rysuję tę postać bardzo grubą kreską, w muzyce jest inaczej, ale zawsze bardzo chcę być chłopakiem z sąsiedztwa, nawet jeśli niektórzy postrzegają mnie inaczej.
Czyli jak?
Trzy, cztery lata temu mnie nie dostrzegali, a teraz jestem ich kumplem i poklepują mnie po ramieniu. Na szczęście przyszło to na mnie w odpowiednim wieku i chyba jestem na tyle ogarnięty, by mi nie odbiło. Ale to rzeczywiście jest praca, by zostać cały czas takim samym, by się nie zmienić w kogoś, kim nigdy nie chciałeś być.
Byłem na pańskim koncercie.
Wiem, zaprosiłem pana.
Pełna sala, panie od studentek do czterdziestu kilku lat, same, tęskniące za miłością lub szczęśliwie zakochane z chłopakami, wszystkie rozanielone.
Jeśli tak pan to odebrał, to jestem przeszczęśliwy, bo właśnie po to wszystko to robię. Pan akurat jest człowiekiem starszym i spełnionym, ale na moje koncerty przychodzą również ludzie poszukujący swej miłości. Wydaje mi się, że jest przestrzeń na to, co robię, a jeśli widzowie po koncercie są szczęśliwsi niż przed, to ogromna radość.
Muzyka: Seweryn Krajewski, słowa: Paulo Coelho, przed państwem Paweł Domagała!
Zamiast się obrażać za Paulo Coelho, powiem, że to zaszczyt być porównanym do Seweryna Krajewskiego, w końcu pisał rewelacyjne melodie.
Pan słucha takiej muzyki?
No jasne! Gram muzykę, która mi się podoba. A słowa piszę takie, jakie potrafię. Jeśli są infantylne i proste, to dlatego że w tym momencie jestem infantylny i prosty. Tu nie ma filozofii, nie jestem zawodowym tekściarzem.
„Może to zabrzmieć patetycznie, ale jeśli mam jakiś cel w życiu, to jest nim potrzeba dawania ludziom nadziei, by nawet na zgliszczach swojego życia potrafili ją znaleźć. Chciałbym, by się nie poddawali, uwierzyli, że nie ma takiego dołu, z którego się nie można wydostać”.
No tutaj rzeczywiście otarłem się o Paulo Coelho, ale w sumie to podtrzymuję. Chciałbym, by ludzie po wysłuchaniu mojej płyty, po moim koncercie poczuli się lepiej. Nawet jeśli wokół jest źle, to ja nie chcę gasić w nich nadziei, że wszystko się da wyprostować. Piszę te teksy pod konkretną osobę.
Co to znaczy?
Że każdy jest rezultatem spotkania z kimś, pojawiają się tam zdania, które padły w rozmowie z przyjaciółmi.
Gram muzykę, która mi się podoba. A słowa piszę takie, jakie potrafię. Jeśli są infantylne i proste, to dlatego że w tym momencie jestem infantylny i prosty. Tu nie ma filozofii
Nie będzie pan musiał dokonać wyboru: granie czy śpiewanie?
Na razie nie. W muzyce za wszystko odpowiadam, zwłaszcza teraz, gdy jestem jeszcze wydawcą płyty. Piszę słowa i muzykę, śpiewam, decyduję o okładce – mam totalną wolność. To jest moje, to jest naprawdę „Paweł Domagała”.
Film to gra zespołowa.
I nawet jeśli się na coś z reżyserem dogadam, bo spodoba mi się scenariusz, to nie wiem, co z tego zostanie. Oglądasz film i myślisz: „Ja w tym brałem udział? Nigdy!”. Dlatego chcę zrobić film, pod którym będę mógł się podpisać. Nasz znajomy, Wojtek Solarz, zrobił „Okna” – film, pod którym może się w pełni podpisać.
I nikt go nie obejrzy, bo będzie na dwóch, trzech festiwalach. Sztuka dla sztuki.
Ja nie chcę robić kina artystycznego jak Wojtek, tylko dobre kino popularne. Muzyka daje mi wolność na tyle, że mogę sobie wybierać role, które wezmę.
I dlatego nie bierze pan żadnych? Ciągle albo serial, albo komedia romantyczna.
Już nie, od dłuższego czasu nie przyjmuję żadnej propozycji z komedią romantyczną. Mam poczucie, że jeśli zagram w jeszcze jednej komedii romantycznej, to po prostu umrę! Zwariuję i umrę. Dlatego nie biorę takich ról.
Na zawsze?
Teraz ich nie biorę, bo jestem tym zmęczony, sprawia mi to fizyczny ból.
A to dlaczego? Mówił mi pan trzy lata temu, że chce dawać ludziom szczęście, uśmiech.
I nic się nie zmieniło, lecz nie mam propozycji, które by mnie interesowały. Stąd mam coraz większą ochotę, by zrobić swój film, moja żona napisała nawet scenariusz. Nie powiem o czym, ale chciałbym robić filmy w stylu „Małej miss” czy Diablo Cody, scenarzystki choćby „Juno”. Ostatnio duże wrażenie zrobiła na mnie dość banalna historyjka, czyli „Narodziny gwiazdy” Bradleya Coopera z Lady Gagą w roli głównej. W takich obszarach chciałbym się poruszać.
Takich filmów w Polsce nie ma.
Dlatego trzeba je stworzyć. U nas albo grasz w romantycznych komediach, albo masz Smarzowskiego i totalny dół.
Smarzowski nie jest dla pana?
Poświęcasz kilka miesięcy życia, by zrobić film, a to nie jest tym czymś, czemu chciałbym się poświęcić. Nie chciałbym spędzić kilku miesięcy, by zagrać w „Klerze” czy „Domu złym”, i to nawet nie dlatego, że to są złe filmy, ale po prostu nie chcę poświęcać energii na takie klimaty.
Moja żona mówi, że do świetnej „Róży” w cenie biletu powinna być setka wódki, tylko nie wiadomo, czy przed, czy po.
I właśnie dlatego ja nie chcę brać udziału w takich filmach! To może być nawet dobre kino, ale nie niesie ludziom radości, optymizmu, wiary w dobro. A ja takie filmy chciałbym robić, takie kino środka gdzieś między komedią romantyczną a Smarzowskim.
Mówił pan: „Nie wszystko trzeba grać, mam swoją wizję zawodu, mam swoje ideały”.
Mogę to powtórzyć.
I to ideały nie pozwolą panu zagrać w „Klerze”?
Muszę teraz bardzo uważać na słowa, bo zaraz będzie g…oburza, że Domagała hejtuje Smarzowskiego, a mi chodzi tylko o ten klimat w kinie. Rzeczywistość nie jest tak straszna jak w filmach Smarzowskiego, gdyby taka była, to nic by tu nie funkcjonowało.
Co wygląda inaczej?
Wszystko. Nie cały polski Kościół jest taki jak w „Klerze”, policja to nie tylko „Drogówka”, życie rodzinne też nie wygląda tak jak w jego filmach. To jest konwencja autorska pokazywania zła, którą Smarzowski przyjął. Ja ją szanuję, ale nie podzielam. Inaczej postrzegam świat.
Pan musi grać tylko w filmach, które są zgodne z pańskim sposobem postrzegania świata?
Nie muszę, ale mogę.
I nie tęskni pan do obsadzania, jak mówią aktorzy, wbrew warunkom?
Nie mam z tym problemu, mogę zagrać twardziela, macho, to nie kłopot. Chodziło mi o coś innego. Otóż cała sztuka współczesna interesuje się tylko złem, tylko ono ją ciekawi. Teatr i kino skupiły się na wyciąganiu z człowieka zła, pokazywaniu, że w na pozór dobrym człowieku drzemią jakieś pokłady podłości. I ja się z tym całkowicie nie zgadzam. C.S. Lewis zaraził mnie zupełnie innym myśleniem. On uważał, że nawet w najgorszym człowieku jest takie dobro, którego on nie potrafiłby udać, jest w nim naturalna tęsknota za pięknem i dobrem. I chciałbym grać w filmach, które tej tęsknocie wychodzą naprzeciw, a nie ją zagłuszają.
To mówił pan trzy lata temu i…
I nic się nie stało, nie zmieniło? Tak, dlatego właśnie uciekam w muzykę.
Może pan to przeczytać?
O, znam to. To mój tekst „Kiedy stuknie mi 50 lat, wkoło fury i bzdury, dziewczyny młode do mnie: Ech! i Ach!, Ty zawołaj mnie: Weź nie świruj, weź nie młodniej, weź się starzej.
W wywiadzie mówił pan, że jak na rozmowę przyjedzie motorem, a obok będzie czekała 20-letnia dziewczyna, „To proszę mnie z tego publicznie rozliczyć. Gdybym w przyszłości p…rzył bzdury, to można mnie za to spokojnie linczować, hejt dozwolony”.
Podtrzymuję to, cóż mam powiedzieć?
Ale wie pan, że małżeństwa się rozpadają, i co wtedy?
Ja nie mówię o takiej sytuacji, tylko o tym, jak ktoś usprawiedliwia bzdurami swoje zdrady. Weźmy pana – załóżmy, że pańska żona już się panu znudziła i znajduje się obok piękna studentka, która mówi: „Jest pan fantastycznym dziennikarzem, genialnym, uwielbiam pana. Pańska żona pana nie docenia, nie wiem, czemu w ogóle ona się panu każe odchudzać!”.
Przepraszam, ma pan numer do tej studentki?
I jeśli pan do niej zadzwoni, i zostawi dla niej swoje życie, to właśnie za ten rodzaj banalności będzie mnie można hejtować. Gdyby sam pan był świadkiem takiej sytuacji z boku, to dostrzegłby, jak groteskowo to wygląda. A ja nie chcę być groteskowy.
„Odkąd Chrystus zmartwychwstał, nie ma takiego zła, którego się nie da zwyciężyć. Nie ma takiego syfu, w którym Jezus nie stałby obok nas”. Ludzie raczej uciekają od takich deklaracji wprost.
Ale ja tak myślę, tak żyję, wychowuję dzieci, a w każdym razie się staram. Mówię tak, bo tak jest, co mam ściemniać czy udawać.
Bycie zadeklarowanym katolikiem nakłada na człowieka obowiązki, trzeba do kościoła chodzić, modlić się z dziećmi…
I ja staram się to robić, taki family man ze mnie.
Jak Sojka w 1986 r.
Matko, żebym się tylko tak nie roztył! Ale dobrze, że rozmawiamy, bo muszę jedną rzecz wyjaśnić. To się zaczęło trzy lata temu od naszego wywiadu, kiedy zdecydowałem się powiedzieć otwarcie o wierze. No i dopadły mnie różne środowiska kościółkowe.
Oblazły pana?
Łapią mnie tak, że to paranoja! Dzwoni ksiądz, żebym do nich na rekolekcje przyjechał! Niech pan napisze teraz, żeby ci wszyscy duszpasterze palnęli się w łeb! Domagała na rekolekcjach? I co ja mam mówić tym dzieciakom? To zadanie księży, a nie brać celebrytę, żeby jeździł i się wdzięczył. Obłęd, po prostu obłęd! Naprawdę, niech się walną w łeb.
Pójdzie jasny komunikat.
Tak, odmawiam wszystkim kościółkowym środowiskom, które chcą ze mnie zrobić katolickiego celebrytę, który uświetnia i daje świadectwa. Ludzie, przecież wy macie pokazać tym dzieciakom Jezusa, a nie Domagałę.
Oni widocznie nie wierzą, że Jezus będzie wystarczająco atrakcyjny. Co innego w duecie z Domagałą.
Właśnie tak! Absurd i tyle. Rozumiem, że nie mają pomysłów, więc wpadli na to. Ale największy szok przeżyłem z czymś innym. Otóż dzwoni do mnie ksiądz, żeby zagrać koncert charytatywny na rzecz młodzieży, która chce jechać na Światowe Dni Młodzieży do Panamy. No to grzecznie pytam, czy ta młodzież jest zdrowa? Jest zdrowa. „To niech idą w wakacje do pracy, coś zarobią, postarają się” – mówię. No, sorry, ale co za dziadostwo! Naprawdę nie każdy musi jeździć na spotkania młodych do Ameryki. A jeśli nie ma pieniędzy, to niech zarobi, postara się, dlaczego ja mam dla zdrowych, normalnych ludzi zarabiać?
Redaktorka DGP mówi mi: „Boję się takich ludzi jak Domagała. To ciepłe kluchy, nic ci nie powie”.
Rozumiem, że sytuację uratowałoby, gdybym wyjął nóż i pana ciachnął? Patrzę, że nam tu podano nóż, i się waham.
Ale może to pańskie dobro marnie się sprzedaje w kinie, w gazetach?
Co ja poradzę, skoro nie znalazłem jeszcze w życiu innego motoru do działania. To nie jest misja, chcę dać ludziom to, co mnie samemu dały filmy. Ja dlatego zostałem aktorem, że filmy dawały mi taką nadzieję.
To co pan oglądał?
Przede wszystkim „Milczenie owiec”.
Udało się panu naprawdę mnie rozbawić.
Ciągle oglądałem „Braveheart”, „Buntownika z wyboru” czy „Juno” i jakimś tajemniczym splotem wrażliwości one napędzały mnie do tego, by być lepszym.
Aż trudno uwierzyć, ale pan w tych piosenkach jest szczery.
No jestem! To takie infantylne, ale szczere, tak? To dlatego że mam za mało talentu, by wymyślić coś głębszego. Ba, ja nawet nie rozumiem, dlaczego mi się coś udaje. Bardzo chciałbym zrozumieć fenomen „Weź nie pytaj”. Napisałbym wtedy drugą taką piosenkę…