A może szczęście jest aktem udanej ucieczki? Od fatalnego układu ambicji, nadziei, pospiesznych decyzji i kontrolującego spojrzenia społecznego superego?
Amerykanin Gary Becker (1930–2014), profesor Uniwersytetu Chicagowskiego, noblista w dziedzinie ekonomii (dostał nagrodę w 1992 r. za „rozszerzenie obszaru analizy mikroekonomicznej na szeroki zakres ludzkich zachowań i interakcji, w tym na zachowania nierynkowe”), był przekonany, że narzędzia ekonomiczne w badaniu rozmaitych zjawisk społecznych mogą być równie przydatne i funkcjonalne jak te, których dostarcza socjologia, psychologia społeczna bądź demografia – odróżnia je tylko metodologia. Becker, zwolennik teorii racjonalnego wyboru, zakładającej, że ludzie, przynajmniej na potrzeby modelowania, są rozsądnie kalkulującymi graczami, konkurującymi na wielu rynkach równocześnie, przyglądał się pod tym kątem rynkowi pracy, gromadzeniu kapitału społecznego, ekonomii przestępczości czy decyzjom, jakie podejmujemy w obrębie rodziny i małżeństwa.
Rodzina, twierdził Becker, jest nie tyle stabilną, jednorodną instytucją społeczną, ile polem konfrontacji rozmaitych, często sprzecznych celów, jakimi kierują się jej poszczególni członkowie i członkinie. Z jednej strony to rodzaj przedsiębiorstwa mającego coś wytworzyć (pożywienie, miejsce do mieszkania, rozrywki, potomstwo, ale też niematerialne poczucie zadowolenia i harmonii), z drugiej – przestrzeń ograniczonych zasobów (pieniędzy, sił, czasu, zaangażowania emocjonalnego), których alokacja może, choć nie musi, prowadzić do strategicznych konfliktów. Ekonomista beckerysta, obserwując współczesny wzrost liczby rozwodów – przy zmniejszającej się liczbie ślubów – zada sobie pytanie nie o przemiany obyczajowe i kulturowe, lecz o czysto rynkową opłacalność małżeństwa dla jego potencjalnych udziałowców. Zacznie analizować w tym kontekście inne pokrewne formy kooperacji (luźne związki partnerskie, związki na odległość). Podobnie – na zimno – potraktuje kwestie macierzyństwa i kryzysu demograficznego lub starć międzypokoleniowych.
Epoka, gdy teoria racjonalnego wyboru święciła triumfy, dawno za nami – poniekąd słusznie wytykano owemu podejściu „merkantylizowanie” świata norm społecznych, legitymizację rozmaitych form wyzysku czy pomijanie kwestii relacji nierównoważnych (gdy bezwzględna przewaga jednego z udziałowców reguluje rynek, choćby matrymonialny). Wszelako gdzieś z tyłu głowy wciąż włącza mi się mały beckerysta, gdy tylko słyszę określenia typu „tradycyjny model rodziny” towarzyszące nagonce na środowiska LGBT. W dziejach terminem „rodzina” określaliśmy skrajnie odmienne modele instytucjonalnej kooperacji – wielotysięczne biblijne klany były rodziną i rodziną jest para wielkomiejskich gejów wychowujących córkę jednego z nich. Jeśli to działa, powiedziałby ekonomista, można to uznać za rodzinę. A jeśli nie działa? Trzeba będzie ogłosić upadłość.
Uwaga na marginesie: Gary Becker był oddanym republikaninem.
Jedna z jego najważniejszych książek („A Treatise on the Family”, czyli Rozprawa o rodzinie) nigdy nie ukazała się w polskim przekładzie – i pewnie już się nie ukaże – ale pamiętajcie, że rodzina nigdy nie jest monolitem i nie ma jednego ustalonego kształtu, niezależnie od tego, co utrzymują ideologowie. Rodzina może się też po prostu nie udać – jak to bywa w wypadku przedsięwzięć rynkowych, obarczonych określonym ryzykiem.
Pożądanie miłości
„Nie byłem dzieckiem ubogim, bitym ani wykorzystywanym (...). Nie skarżę się. Wiem, co zawdzięczam mojej dziwacznej rodzinie, wiem, co zawdzięczam brakowi, a co nadmiarowi. Skoro życie upływa na zasypywaniu przepaści otwartych w dzieciństwie, dobrze wiem, dlaczego tak kocham śmiech, który w naszym domu pojawiał się tylko przez włamanie, dlaczego stale szukałem sobie rodzin przyszywanych, dlaczego przyjaciele są mi tak drodzy” – pisze Hervé Le Tellier w autobiograficznej książce „Wszystkie szczęśliwe rodziny”, wspomnieniowej historii o mniej lub bardziej skutecznym wyplątywaniu się z familijnych więzi.
Le Tellier (rocznik 1957), francuski pisarz i językoznawca, laureat Nagrody Goncourtów za „Anomalię” (wyd. pol. Filtry 2021, przeł. Beata Geppert), zjadliwą ironię lokuje już w tytule, przywołującym słynne zdanie otwierające „Annę Kareninę” Lwa Tołstoja: „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”.
„Nie wiem, czy Tołstoj ma rację – zauważa Le Tellier, opowiadając o tym, jak opuścił pospiesznie rodzinne łono przy pierwszej nadarzającej się okazji, w wieku 18 lat. – Nigdy nie marzyłem o innej rodzinie i dopiero po swej ucieczce zadałem sobie pytanie, czy moja była nieszczęśliwa. Czułem niejasno, że coś jest nie w porządku, bardzo wcześnie chciałem odejść i bardzo wcześnie odszedłem. W moim ojczymie było za mało ojca, w moim ojcu ojca nie było wcale, a w mojej matce było za dużo fałszu i chorej miłości. Uciekając, nie doznałem prawdziwego rozdarcia”.
A potem dodaje parę słów na temat drzew genealogicznych: „Pretensjonalne zadrzewienie tych rodzinnych konstrukcji kojarzy mi się ze śladami ucieczki, które zostawiają na śniegu zwierzęta, próbujące umknąć przed drapieżnikiem. Mnie znacznie bardziej podoba się wiedzieć, że osiemset milionów lat temu mój wspólny z rozgwiazdą przodek był żyjątkiem bez odbytu”.
„Wszystkie szczęśliwe rodziny” naruszają, rzecz jasna, niepisane tabu, by nie kalać własnego gniazda – Le Tellier, kreśląc kapitalne, sarkastyczne portrety swoich niezbyt bliskich bliskich, uwikłanych w toksyczne relacje oczekiwań, wymagań, nierealnych planów i ogólnej niemiłości, w istocie opowiada nam nie o tym, że sama idea rodziny jest wsteczna i pozbawiona sensu (takie marzenia snuli z kolei ideologowie totalitarnej lewicy), lecz o tym, że można wylosować źle w pozornie sprzyjających okolicznościach: rzecz dzieje się przecież w świecie wyższej klasy średniej wżenionej w ogony po arystokracji. Nie ma u Le Telliera całego bagażu współczesnej krytyki społecznej z jej obnażaniem (przeważnie patriarchalnego) systemu władzy i przemocy – jest za to raz po raz przykrywany ironią dojmujący smutek, że czegoś istotnego się w życiu nie zaznało; że jeśli tego czegoś nie dostajemy i nie umiemy dać (mowa o miłości, i to takiej szczerej, nowotestamentowej, jak z Listu św. Pawła do Koryntian, choć autor w młodości był – w odróżnieniu od Beckera – trockistą), to „rodzina”, jakiejkolwiek formy by nie przybrała, jest zwyczajnie nic niewarta.
A jednak klęska
Literatura zresztą umiejętnie i różnorodnie kanalizuje rozmaite kryzysy społeczne. „Kryzys rodziny” jest w zasadzie jednym z jej głównych współczesnych tematów – choć już sposoby realizacji są rozmaite. Uważne czytelnicze oko dostrzeże nie tylko falę powieści, w których pisarze i pisarki szukają źródeł swoich traum w tchórzostwie i okrucieństwie poprzednich pokoleń, lecz także ogromną popularność gatunku zwanego „domestic thriller”, którego podstawowa przesłanka brzmi: nie możesz ufać nikomu, a zwłaszcza najbliższym.
„Nie możesz ufać nikomu, a zwłaszcza sobie samej” – mogłaby powiedzieć Agata, główna bohaterka i narratorka powieści „Szczęście” Magdaleny Miecznickiej, gdyby umiała wyjść z siebie i stanąć obok. Ten poznawczy dyskomfort Miecznicka ceduje jednak na odbiorcę – Agata nie jest oczywistą lekturową towarzyszką, która, dajmy na to, próbuje wyrwać się z okowów patriarchatu, poszukując kobiecej solidarności. W żadnym razie: Agata jest jednocześnie przerażona i wściekła, na świat – w tym na inne kobiety – reaguje zwątpieniem, agresją i zazdrością. Bo ona też wylosowała źle.
Ma 42 lata, ewidentną depresję, „trzy czwarte domu” na warszawskiej Saskiej Kępie, dwóch synków źle znoszących rodzinne perturbacje, męża, z którym potrafi się tylko kłócić o drobiazgi (każdy drobiazg urasta do rozmiarów egzystencjalnej katastrofy) i kochanka, który w sumie ledwie ją dostrzega (a i ona tak naprawdę nie dostrzega kochanka, lecz jakieś swoje fantazmatyczne wyobrażenie na jego temat).
Opowiadana z przejmująco zgryźliwym sarkazmem historia sukcesu – symbolicznego, statusowego wygramolenia się z ursynowskiego bieda-inteligenckiego mieszkanka ku „trzem czwartym” saskokępskiej willi, wbrew „etosowi” ofiarnego piękno duchostwa i przymierania głodem, wbrew matce i nieobecnemu (a przez to wszechobecnemu) ojcu – zamienia się w „Szczęściu” w historię klęski. Dlaczego? Nikt tu nikogo nie bije, nie molestuje i nie prześladuje; zdawałoby się, że na tle gehenn, jakie przechodzą liczne protagonistki polskiej prozy współczesnej, Agata miło sobie wypoczywa na pluszowym krzyżu, nienawidząc wszystkich dookoła dla jakiegoś burżujskiego kaprysu.
Dobra powieść nie oferuje oczywistych odpowiedzi, niemniej jednak czytelnik ma prawo zaryzykować i poszukać interpretacji na własną rękę. Czym jest tytułowe „szczęście”? Przypuszczam, że w pierwszej kolejności serio potraktowanym mitem mieszczańskiego powodzenia; nasza literatura, wierna postszlacheckiej (i postchłopskiej) ułudzie, zwykle kpi sobie z (drobno)mieszczaństwa, podczas gdy ów uładzony świat o jasno wyznaczonych granicach może być przecież całkiem pociągającą utopią.
„Szczęścia” bohaterka nie dostrzega także w uniwersum sugerowanym przez swojego kochanka, jest on bowiem prawicowym publicystą, który roztacza w esejach wizje tradycyjnego świata oblężonego przez lewackie ideologie, a zarazem – oczywiście – cudzołoży i pożąda żony bliźniego swego. Bankructwo konserwatyzmu, jeśli się weń wierzyło choć przez chwilę, może być odczuwane nader boleśnie.
Książka Miecznickiej, mimo że jest dramatem, bywa też czarną komedią, zwłaszcza w dziele odzierania rzeczywistości z warstw starej i nowej hipokryzji. Ta smolista, niepoprawna politycznie komediowość w naszych głęboko nieironicznych czasach może wywoływać popłoch – warto jednak właśnie przez filtr bolesnej ironii dostrzec choćby to, w jaki sposób bohaterka nieustająco interpretuje inne kobiety. Oraz czyimi oczyma na nie patrzy.
A może „szczęście” jest jednak aktem udanej ucieczki od tego wszystkiego? Od złego losowania? Od fatalnego układu ambicji, nadziei, pospiesznych decyzji i kontrolującego spojrzenia społecznego superego? Bohaterka wini za klęskę wszystkich i zarazem nie wini nikogo. Może i tak się zdarzyć, powiedziałby ekonomista beckerysta. ©℗