Rosjanie, wycofując się, nie zabierali ciał swoich poległych. Ukraińcy poukładali je na poboczu albo w okolicach stacji benzynowych. Trupy były wypalone i nawet nie gniły. Te, które widziałem, leżały obok resztek bomby kasetowej i rozwalonego sedesu.
Rosjanie, wycofując się, nie zabierali ciał swoich poległych. Ukraińcy poukładali je na poboczu albo w okolicach stacji benzynowych. Trupy były wypalone i nawet nie gniły. Te, które widziałem, leżały obok resztek bomby kasetowej i rozwalonego sedesu.
W neonie na charkowskim kinie „Poznan” brakuje kreski nad „n”. Ale nie ma co wybrzydzać. W Poznaniu nie ma kina „Charków” ani nawet „Charkow”. Na przełomie marca i kwietnia „Poznan” był zamknięty. Socrealistyczny klocek z neonem stoi przy ulicy Akademika Pawłowa, przechodzącej w Łesia Serdiuka, prostopadle biegnie ulica Natalii Użwii. Przy niej przebiegała linia frontu. Gdyby nie popalone bloki, można byłoby pomyśleć, że jedzie się ulicą Krzywoustego obok osiedla Lecha w Poznaniu.
Bo Piwniczna Sałtiwka, gdzie zbudowano „Poznan”, wygląda jak osiedle przeniesione ze stolicy Wielkopolski. W czasach ZSRR była to największa sypialnia Charkowa. Przed wojną cała dzielnica Sałtiwka - w której skład wchodzi Piwniczna Sałtiwka - liczyła 0,5 mln mieszkańców, niewiele mniej niż cały Poznań. Na Sałtiwkę dojeżdża metro, trolejbusy i wszelkie inne wynalazki zbiorowego transportu, w których męczą się stłoczeni ludzie, zwłaszcza w szarej porze roku. A na tej szerokości geograficznej pora szara jest najdłuższa.
Kierowca, który mnie wiózł, w okolicach kina nakreślił zamaszystym ruchem prawosławny krzyż, jakby mijał cerkiew albo kapliczkę. Z każdym metrem ubywało ludzi. Ulicami ściekała woda z przebitych rur, z niektórych jak z piekła buchał ogień, bo w lepszych czasach tymi rurami płynął gaz. Białe elewacje budynków usmolone były czarnymi jęzorami; na dodatek coś od nich odpadało niczym płaty zwęglonej skóry. Cywile albo pouciekali, albo kryli się w piwnicach, bo trwał ostrzał. Policjanci, którzy pilnowali głównych dróg, żeby nie przedzierali się przez nie dywersanci i inni cwaniacy, lecieli na nerwowych oparach. Tu nie było pier...lenia jak w Kijowie: że dziennikarz z Polski, że akredytacja z ministerstwa obrony.
Patrol policji zatrzymał nas niedaleko ulicy Natalii Użwii i niechętnie, ale stanowczo sprawdził, wystawiając się przy okazji na ostrzał. Atmosfera robiła się coraz gęstsza, bo nie sposób było wyjaśnić, po co chcemy jechać na linię, za którą stoją Rosjanie. Market Kłass jest zniszczony, więc zakupy jako pretekst odpadły. Popularny dawniej bar Kas przy samej Natalii Użwii to też raczej historia. Najprościej byłoby powiedzieć, że jedzie się po wpier... Byłoby to uczciwe. Kierowca był miejscowy. Tłumaczył coś niezbyt wiarygodnie, ale to już nie miało znaczenia. Policjanci po przejrzeniu bagażnika puścili nas w dalszą drogę. Obok mieli na glebie kogoś ważniejszego. Na nas nie było już czasu. Pytanie policjantów „Po co tam jedziecie?” to najsensowniejsze zdanie tego dnia.
Przy Natalii Użwii nie ma nic prócz spadających pocisków moździerzowych. I małych namierzających cele rosyjskich dronów. Na drugim końcu ulicy zaczyna się mozolna pielgrzymka zniszczonych tramwajów, ciągnących się wzdłuż nieużywanych tras. Nie dojechały do domu. W czasach ZSRR na Sałtiwce była największa pod względem powierzchni zajezdnia tramwajowa: postindustrialne pole o powierzchni ponad 20 ha - to prawie trzydzieści boisk piłkarskich. Zamiast pszenicy czy kartofli rosły na nim wagony, którymi ludzie jeździli do roboty.
Rosjanie chcieli się tędy przebić do miasta zza obwodnicy. I zgodnie z „syryjską strategią” - polegającą na równaniu wszystkiego z ziemią - krok po kroku wdzierać się do Sałtiwki. Jak w Aleppo. Przejmować ją systematycznie. To wdzieranie się trwało zbyt długo i żołnierze po obydwu stronach frontu byli sfrustrowani. Rosjanie bardziej, bo nie posunęli się ani o metr.
Już pierwszego dnia wojny rozsiedli się w Cyrkunach, po drugiej stronie obwodnicy, gdzie ulica Serdiuka przechodzi w Soborną. Stacjonowali we wsi, w której przed wojną dacze mieli charkowscy bogacze, ale były tu też domy zwykłych ludzi. Z frustracji i nudy Rosjanie strzelali, gdzie popadnie. Bez opamiętania i nadziei, że to ma jakiś sens. Cyrkuny zajęli szybko - i utknęli w nich na ponad dwa miesiące. Byli tak pewni siebie, że od razu ściągnęli oddziały Rosgwardii, których zadaniem miała być okupacja Charkowa. Obok bojowych wozów piechoty przyjechały pomalowane na szaro awtozaki - więźniarki przeznaczone dla tych, którzy nie godziliby się na nowe porządki.
Rosjanie spodziewali się, że nikt nie będzie protestował przeciw zdejmowaniu ukraińskiej flagi. Tak było w położonej przy granicy Kozaczej Łopani, tak miało być i tu. Jak w książce „Internat” Serhija Żadana: „- Mnie się zdaje, że wy wszyscy jesteście jednakowi. Wiesz, jak u nas zrywali flagę? - No? - nie rozumie go Pasza. - Krótko mówiąc, oni chcieli zerwać, a Nina nie dawała. A wszyscy stali i patrzyli. - I co? - dalej nie rozumie Pasza. - No, tych, którzy zrywali, było tylko dwóch. I jedna Nina. A wszyscy inni po prostu stali i patrzyli. I nic nie robili. Jakieś sto osób patrzyło i nic nie robiło. Wszyscy jednakowi. Nikogo nie żal”.
Ci, którzy do Cyrkunów wysyłali Rosgwardię, liczyli, że będzie jak wiosną 2014 r. na Donbasie. Przewaga może nie będzie znaczna, ale znajdzie się stu, którzy będą stali i patrzyli, i nic nie mówili. Będą czekać na rozwój wydarzeń. Tymczasem w Charkowie było sto jeden Nin, które nie pozwalały na zdjęcie flagi. Przewaga zbyt duża, żeby wygrać.
Ludzie, którzy zostali w Sałtiwce i mieli jeszcze ochotę rozmawiać z dziennikarzami, nie mówili niczego nowego. - Od ponad czterdziestu dób śpimy w piwnicy. W dzień, jeśli jest spokojniej, wracamy do mieszkania. Nie mamy ani prądu, ani wody, ani łączności ze światem - opowiadała ponadsiedemdziesięcioletnia Zinajda. Mówiła, że mieszka z córką i przygarniętym kotem. Posługiwała się rosyjskim. Po drugiej stronie granicy miała rodzinę. - Nie mam do nich żadnego żalu. O nic nie oskarżam. Jesteśmy częścią wielkiej polityki - tłumaczyła. Ale ona w ogóle do nikogo nie miała żalu. Pozornie można by ją uznać za wzorową watę, postsojuzowego człowieka, któremu wszystko wisi. Chce spokoju i nie ma problemu z tym, jaka flaga zawiśnie za oknem.
To jednak tylko pozory. Konflikt, który trwa od 2014 r., zmienił watę w depozytariusza najgłębszej wiedzy o tej wojnie. Każdy z takich przerobionych ludzi wie, że za Rosją idzie chaos. Ukraina to może mało, ale Rosja to mniej niż zero. Tacy jak Zinajda, uciekając co noc do piwnicy - jak pisał Żadan - „dobrowolnie schodzą do piekła”. Żyją w nim, meblują się i patrzą. Oczekiwania mają niewielkie: żeby sufit im na głowę nie spadł i żeby w dzień nie strzelali za dużo. Nie chwycą za broń, ale będą czekać, aż swoi przegonią obcych. W strachu i chłodzie, ale z poczuciem, że ma znaczenie to, jaka flaga zawiśnie za oknem.
Na stacji metra Herojiw Pracy, przy kinie „Poznan”, w tym samym czasie chroniło się nawet sześćset osób, które nie chciały opuścić Piwnicznej Sałtiwki. W systemie charkowskiego metra podziemni uchodźcy stworzyli miasteczko jak z „Kingsajzu”. W wagonach trzymali nawet kwiaty w słoikach, kartonowe obejścia miały pewną logikę i były budowane tak, żeby dać choć pozory stabilizacji. To wszystko miało wprowadzić jakiś ład.
Z półtoramilionowego Charkowa na początku wojny wyjechało prawie milion osób. Ewakuowała się większość mieszkańców Piwnicznej Sałtiwki. Na przełomie kwietnia i maja, gdy Ukraińcom udało się odeprzeć Rosjan w kierunku północnym, część z nich wróciła. Żeby sprawdzić, czy mają do czego. Wracali i przecierali oczy ze zdumienia. Jedni odkrywali, że trzy mieszkania połączyły się w jedno. Ktoś wspominał, że w tej masie gruzów był kiedyś pokój, w którym się wychowywał. W rozmowie z reporterką „Ukraińskiej Prawdy” pod koniec kwietnia mówili, że chcą odgruzowywać to, co zniszczyli ich „współbracia” z oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów Rosji. „Współbracia”, którzy przyjechali od strony Cyrkunów i wyzwolili ich od ich własnych mieszkań. „Zdenazyfikowali” je.
Natalii Użwii jest teraz najbardziej zbombardowaną ulicą Charkowa. Jedną z tych, które przypominają arterie Mariupola albo Aleppo. Reszta Piwnicznej Sałtiwki jest popalona i poniszczona. W większości bloków nie da się mieszkać, nadają się tylko do rozbiórki. Co z właścicielami mieszkań? Teraz cieszą się, że żyją, ale za chwilę trzeba będzie ustalić, co z ich aktami własności. No chyba że Rosjanie znów podejdą pod Cyrkuny i zaczną strzelać w kierunku osiedli.
Charków był pod ciągłym ostrzałem od 24 lutego do końca kwietnia. Oprócz Piwnicznej Sałtiwki na całej linii północnych osiedli ludzie musieli się kryć. Na przykład w norach Piatichatek. To osiedle niedaleko miejsca, w którym w 1940 r. pochowano ofiary zbrodni katyńskiej. Pod koniec lat 60. szef KGB Jurij Andropow kazał zacierać jej ślady, w 2000 r. otwarto tu cmentarz Ofiar Totalitaryzmu. Na północ od Piatichatek, przy drodze w kierunku Ruskiej Łozowej, jest z kolei park ofiar Hołodomoru. To z niej lecą pociski. Podobnie jak w przypadku Cyrkunów, Rosjanie dotarli na przedmieścia i utknęli - i tak samo jak w Piwnicznej Sałtiwce, frustrację rozładowywali uderzeniami na oślep.
- Nie idźcie. Akurat tam spadają pociski - radzi starsza pani, która na chwilę wyszła z pomalowanej na seledynowo piwnicy, żeby przyjąć trochę światła. Wskazuje na plac zabaw i ławkę, którą chcieliśmy zająć. Starzy zostali. Czasami jest tak źle, że nie ma nawet szans wysikać się na zewnątrz. W piwnicy, w której wegetują, odór uryny szczypie w oczy, a koce śmierdzą zmokniętym psem. Ludzie w oczach mają obojętność. Starszy pan siedzi na krześle przy schodach prowadzących do piwnicy, opala się, bo słońce świeci akurat w odpowiednim kierunku, w stronę zejścia. Jego twarz nie wyraża niczego. Obok niego ktoś korzysta z chwili spokoju i gotuje wodę na zaimprowizowanym palenisku. Ludzie z bloku niedaleko ulicy Akademika Waltera żyją tym, co dostali z pomocy humanitarnej rozdzielanej w pobliskiej szkole numer 62. Jej dyrektor, a zarazem szef tej komuny samopomocowej, boi się, że Rosjanie któregoś dnia przypadkiem lub celowo uderzą w pobliski Instytut Fizyki i Technologii. „Zbombardują i powiedzą, że to Ukraińcy - mówi. - A tam są przechowywane materiały rozszczepialne. To byłaby katastrofa. Jestem pewien, że powiedzą wtedy, że fizycy ukraińscy razem z wojskiem budowali brudną bombę”.
Niewielu jednak podziela jego pesymizm. Ludzie nie patrzą na codzienność w tak abstrakcyjnej perspektywie. Wyznają zasadę Ostalcewa, dowódcy kijowskiego batalionu ochotniczego „Sofijska”: „Jeśli myślisz dniem dzisiejszym, rodzina może planować przyszłość”.
/>
Moim nowym przewodnikiem po wsiach na północ od Charkowa, dopiero co odbitych przez Ukraińców, jest Hans, trochę walnięty kapitan, który mówi, że się niczego nie boi. Jedziemy do Małej Rohani, gdzie instalowano rosyjski świat. Ten stary wypalano ogniem. Dosłownie, bo po raz pierwszy użyto tu broni termobarycznej.
Tuż po zajęciu przez Rosjan Małej Rohani ludności nakazano chodzić z białymi opaskami. Etnicznych Rosjan wypędzono. Nikt na miejscu nie potrafił tego wyjaśnić.
Jedynym racjonalnym uzasadnieniem jest stanowisko umownego żołnierza z „Internatu” Żadana: „Wziąłem szturmem to jeb... miasto, przyszedłem na posterunek, wybiłem stąd wszystkich, oczyściłem, to ja tu wszystko kontroluję, to ode mnie tu wszystko zależy, mogę cię zatrzymać, kur..., przekazać cię dalej, ale weź spier..., po ch...mi tu jesteś potrzebny, jedź stąd, wydostań się jak najdalej stąd, sam zdechniesz”.
Jeden z mieszkańców opowiada o tym, jak budowano tu Rosję. On sam został ze względu na żonę Anię. - Była po operacji. Nie mogła wyjechać - mówi. Zanim weszli Rosjanie, w ich mieszkaniu nocowali ukraińscy żołnierze. Na dachu mieli snajpera, który polował na Rosjan. Mężczyzna nie ukrywał, że obie strony korzystały z cywilnych budynków, żeby się chronić.
- Chodzili tu Rosjanie, ale się bali. Tu leżały ich ciała. Walały się ich hełmy. Dopiero wczoraj ich zabrali - pokazuje na schody. - Naszym żołnierzom powiedziałem, że zostajemy tu razem z nimi. Jeśli oni zginą, to my też. Rosjanie kazali nam nosić białe wstążki. To było obowiązkowe. Różni tu byli. Najpierw prawdziwi Rosjanie, a później Buriaci. Nie mieli żadnych dokumentów. Pocięli jedną miejscową dziewczynę. Tu mamy taką spaloną ulicę. Nie ma ani jednego całego domu. Wszyscy, którzy tam żyli, byli Rosjanami. Jeden Niemiec też tam był i jeden Ukrainiec. Wszystkich wygnali Rosjanie. Wyrzucili swoich na ulicę, a był jeszcze śnieg. Powiedzieli: idźcie sobie!
W położonej tuż przy granicy rosyjskiej Kozaczej Łopani, na północ od Charkowa, było podobnie. Nawet ci, którzy opowiedzieli się po stronie Rosji, paradowali z białymi opaskami jak w getcie. Rosyjski świat ich kochał, ale nie za bardzo. Witalij Hanczew, który w Kozaczej Łopani był szefem „tymczasowej administracji terenów wyzwolonych w obwodzie charkowskim”, opowiadał rosyjskim dziennikarzom o swoich planach. „Sprawy idą. Pierwsza rzecz to leki” - zapewniał. Jego władza potrwała do początku września. Po ofensywie ukraińskiej musiał uciekać do Rosji.
Wróćmy jednak do Małej Rohani. - Mamy wielu bliskich w Rosji. W Moskwie i za kręgiem polarnym - opowiada pani Ania. - A w Charkowie do wojny żyli Ukraińcy, Dagestańczycy, Azerowie i Rosjanie. Nikogo nigdy nie dzieliliśmy. Nawet dziś było mi żal tych zabitych Rosjan. Koty i psy ich jadły. Przykryliśmy to, co zostało, brezentem. Każdy z nich pewnie ma matkę i ojca. Oni na nich czekają. Jednego nazwisko udało się ustalić. Nazywał się Ignaszew. Ale skąd on jest, to nie wiem.
Na zewnątrz mąż pani Ani pokazuje kilka wypalonych, płytkich dziur w ziemi. To miejsca po rosyjskich żołnierzach, którzy dosłownie wyparowali w wyniku uderzeń pocisków, gdy wieś pod koniec marca odbijali Ukraińcy. Po drugiej stronie ulicy zachowało się kilka parterowych budynków. W jednym z nich rozmawiam ze starszym mężczyzną, który klnie na Wołodymyra Zełenskiego. Nienawidzi Rosjan, ale jeszcze bardziej ukraińskiego prezydenta, którego oskarża o całe zło. - Przez niego ta wojna. Gdyby nie dogadywał się z Amerykanami, żylibyśmy normalnie. Ściągnął na nas nieszczęście. Jak dotrzecie do Kijowa, przekażcie mu moje słowa - prosi.
Mała Rohań została odbita pod koniec marca. We wsi było ok. 180 żołnierzy rosyjskich. Ukraińcy otoczyli ją i dali przeciwnikowi szansę na poddanie się. Gdy tamci odmówili, rozpoczęto szturm. Rosyjski świat znów próbował bronić się żywym ogniem. Na ukraińskie pozycje spadały bomby fosforowe. Rozgrywka nie trwała jednak długo, bo Ukraińcy byli górą. Po wycofaniu Rosjanie pozostawili po sobie symbol tego, co spada na Charków - puste lub częściowo zapełnione skrzynie na pociski artyleryjskie. Podobnie było w Cyrkunach. To powtarzający się motyw w opowieściach ukraińskich żołnierzy: po wyzwoleniu zastawali puste skrzynie oraz instrukcje, jak obsługiwać moździerz lub jak posługiwać się granatem. To może świadczyć o tym, że rosyjskie pozycje zajmowali niedoświadczeni, młodzi wojskowi.
Oprócz tego w ręce Ukraińców wpadła lista z danymi osobowymi żołnierzy rosyjskich, którzy tu stacjonowali. Nazwiska były nieważne, liczył się rok urodzenia. Większość stanowili chłopcy urodzeni w roku 2000 albo kilka lat później. Sama gówniarzeria. O młodych spod Charkowa opowiadał mi Wala: - W mojej wsi jeszcze do niedawna stacjonowali Rosjanie. Jeden z nich powiedział, że nie będzie mnie zaczepiał. Karmiłem ich nawet. Gdy opuszczał wieś pod naporem ukraińskich żołnierzy, powiedział, że ktoś od nich tu i tak wróci. Tylko że wtedy mam się zmywać, bo on mi nic już nie może zagwarantować.
Rosjanie, wycofując się, nie zabierali ciał swoich poległych. Ukraińcy poukładali je na poboczu albo w okolicach stacji benzynowych, z tabliczkami: „Tu leżą okupanci”. Trupy były wypalone i nawet nie gniły. Te, które widziałem, leżały obok resztek bomby kasetowej i rozwalonego sedesu.
W trwającym od 24 lutego do końca kwietnia oblężeniu Charkowa zginęło ponad 600 osób. Najmłodsza ofiara miała siedem miesięcy. Zniszczono 25 proc. budynków mieszkalnych, większość w Piwnicznej Sałtiwce. Ostrzał prowadzono z zestawów artyleryjskich Grad, Smiercz i Uragan. Z samolotów zrzucano - stosowane również w Syrii - bomby burzące FAB-500. Nie szczędzono amunicji kasetowej. W kierunku miasta odpalano różnego typu pociski balistyczne. Przedmieścia szpikowano minami przeciwpiechotnymi. We wsiach pod miastem - między innymi w Małej Rohani - udokumentowano gwałty na kobietach. Podobnie było w położonej kilometr na północ od Małej Rohani Wyłhywce. Ukraińska prokuratura generalna uznała oblężenie Charkowa za zbrodnię wojenną.
Na przełomie kwietnia i maja Władimir Putin zdecydował o wycofaniu wojsk spod miasta i skierowaniu ich do Donbasu. Nie udało się w nim wywołać separatyzmu w 2014 r., gdy odkrajano położony na wschód i południe Donbas, nie udało się go zdobyć w 2022 r., ale to nie oznacza, że Putin zrezygnował. We wrześniu 2022 r. realizacja tego marzenia oddaliła się jednak radykalnie. Ukraińcy brawurowymi uderzeniami w obwodzie charkowskim wdarli się głębokim klinem w głąb terenu kontrolowanego przez Rosjan, aż do - strategicznego z punktu widzenia rosyjskich oddziałów - miasta Kupiańsk, będącego centrum lokalnej administracji kolaborującej z Rosjanami. I dalej, pod Izium, do jednego z najbardziej depresyjnych miejsc w Europie, z którym może konkurować tylko naddniestrzański Tyraspol (gdzie znajdowało się dowództwo wojsk rosyjskich odpowiedzialne za Charkowszczyznę).
Kupiańsk to zarazem miasto, bez którego nie da się panować nad Donbasem. Rosjanie nie stawiali oporu. Ukraińcy w ciągu kilku dni pokonali 50 km. Wojska Putina na Donbasie podczas własnej ofensywy robiły maksymalnie kilometr dziennie.
W kwietniu, gdy wracałem z podcharkowskich wiosek do miasta, optymizm był towarem deficytowym. Krótko przed wyjazdem z samego Charkowa spotkałem Ołeha Kałasznika. W dzień mocno wiało, co tylko potęgowało poczucie chłodu. - Coś ta wiosna nie może przyjść - rzucił. - Nie pamiętam tak zimnego marca i kwietnia. Prawdziwa rosyjska wiosna. ©℗
Reklama
Reklama