To nie będzie miła podróż – Roberto Bolano w„2666”, powieści o randze arcydzieła, zaprasza wprost do piekła. Rzecz w tym jednak, że każdy musi owo piekło odnaleźć na własną rękę.

W 1992 roku mieszkający w Blanes pod Barceloną 39-letni chilijski pisarz Roberto Bolano dowiaduje się, że cierpi na nieuleczalną chorobę wątroby. Rzuca się w wir pracy, porzuca poezję i w pełni poświęca się prozie, sądząc, że w ten sposób zapewni rodzinie bezpieczeństwo finansowe – ma na utrzymaniu syna, wkrótce urodzi mu się też córka. „Praktyczne kalkulacje nie należały do jego mocnych stron” – wspomina wprawdzie w posłowiu do „2666” Ignacio Echevarría, ale w tym przypadku okazały się trafne: Bolano stał się gwiazdą, twórcą obwołanym najwybitniejszym prozaikiem latynoamerykańskim swojego pokolenia.

W 1995 roku nic na to jeszcze nie wskazywało. Wydawcy z reguły odrzucali jego teksty, pieniądze z pomniejszych nagród literackich (kompulsywnie wysyłał opowiadania na wszystkie możliwe konkursy dla pisarzy) szybko się kończyły, w krańcowej sytuacji nie było go stać nawet na utrzymanie telefonu w mieszkaniu. Oprócz talentu, co dość oczywiste, trzeba mieć też trochę szczęścia – i szczęście się pojawia, w osobie Jorgego Herraldego, szefa wydawnictwa Editorial Anagrama, który postanawia zainwestować w prozaika praktycznie nieznanego, w dodatku osobnika o podejrzanej przeszłości, opowiadającego mroczne, dziwaczne historie bez początku, końca i puenty. W tym samym roku Bolano wspomina w liście do swojej meksykańskiej przyjaciółki Carli Rippey, że pracuje nad powieścią („To MOJA powieść”) osadzoną w mieście zwanym Santa Teresa, w północnym Meksyku, której bohaterem jest pewien profesor literatury mający 14-letnią córkę. „Rękopis liczy już sobie osiemset tysięcy stron – pisze Bolano – i jest to popieprzona gmatwanina, której z pewnością nikt nie zrozumie”.

Przemieśćmy się w czasie o 13 lat w przód. Jesienią 2008 roku szczytem ekskluzywnego lansu jest przechadzać się po Manhattanie z egzemplarzem recenzenckim grubego tomiszcza zatytułowanego „2666”, autorstwa zmarłego pół dekady wcześniej Roberta Bolano. O spuściznę pisarza dba od niedawna prestiżowa agencja literacka Wylie, we wszystkich istotnych anglojęzycznych tytułach prasowych ukazują się szerokie (i entuzjastyczne) omówienia powieści, mówi się, że to nie kolejny ulotny bestseller, ale pierwsze prawdziwe arcydzieło XXI wieku, zwierciadło, w którym ludzkość powinna się przejrzeć, nawet jeśli to, co tam zobaczy, nie okaże się zbyt przyjemne.

W polskim wydaniu „2666” ma niemal równo 1000 stron drobnym drukiem – nie wiadomo, czy książka przybrałaby taką formę, gdyby nie śmierć autora w trakcie prac redakcyjnych. Bolano chciał, by opublikowano ją w pięciu oddzielnych tomach, odpowiadających pięciu częściom powieści, ale zamysłowi temu patronowały – podobnie jak wcześniej – względy czysto merkantylne: pisarz żył z wyrokiem (odkładał przeszczep wątroby, by skończyć swoje opus magnum), pragnął więc, w razie gdyby koniec nadszedł nagle, zapewnić spadkobiercom maksymalne honoraria. Koniec faktycznie nadszedł nagle, 15 lipca 2003 roku. Rok później „2666” zgodnie z wolą rodziny ukazało się jako całość.

Przypadek Bolano różni się nieco od tego, który stał się udziałem (przy zachowaniu wszelkich proporcji) Stiega Larssona – Chilijczyk zdążył zyskać uznanie i wyrobić sobie markę, nim przedwcześnie zmarł. Niemniej była to sława raczej w świecie języka hiszpańskiego. W Polsce jego książki – w tym tak znakomite pozycje, jak „Gwiazda daleka”, „Chilijski nokturn” czy „Dzicy detektywi” – zaczęły się ukazywać od roku 2006. Nawet jednak dla odbiorcy wyrobionego, który zna już osobliwą twórczość Bolano, „2666” może być początkowo lekturą przytłaczającą. Czytelnikowi bowiem przypisano w tej książce rolę mrówki błąkającej się po katedrze.

Wpowieści Danila Kiša „Ogród, popiół” Edward Sam, ojciec narratora, poświęca wszystko pewnej idée fixe, ułożeniu trzeciego, rozszerzonego wydania „Rozkładu jazdy na liniach autobusowych, okrętowych, kolejowych i lotniczych”, co okazuje się zadaniem tytanicznym, dążącym do nieskończoności, ponieważ w trakcie realizacji zagarnia pod swoje skrzydła w s z y s t k o. Trudno się oprzeć wrażeniu, że otwarta konstrukcja i rozmach „2666” bazują na podobnym założeniu. Nieco zbanalizowane określenie „powieść totalna” niczego tu nie klaruje, choćby dlatego, że Bolano kpi tu sobie jawnie z samego pojęcia powieści jako utworu narracyjnego, w którym wątki ulegają rozwiązaniu, postaci przemianie, a nad literacką materią unosi się morał. W zamian sugeruje całkiem inny sposób czytania: błąkająca się mrówka musi zostać detektywem prowadzącym śledztwo wśród słów, detektywem serio liczącym się z porażką wynikającą nie tyle z braku własnych kompetencji, ile z natury rzeczywistości – skrajnie chaotycznej, nieokiełznanej, złej, przepełnionej nicością.

Pięć części „2666” to istotnie pięć niemal osobnych książek, pozornie luźno powiązanych za pomocą powracających motywów i postaci. W części pierwszej – pastiszu powieści uniwersyteckiej – czwórka europejskich krytyków bezskutecznie tropi niemieckiego pisarza samotnika, Benna von Archimboldiego, którego ślady rzekomo prowadzą do pustynnego północnomeksykańskiego miasta Santa Teresa. W częściach drugiej i trzeciej głównymi bohaterami są, odpowiednio, pewien literaturoznawca pogrążający się w obłędzie i lęku oraz czarnoskóry dziennikarz, który przybywa do Meksyku, by zrelacjonować idiotyczną walkę bokserską, ale odkrywa coś całkiem innego. Część czwarta, jądro powieści, to utrzymane w duchu suchych policyjnych raportów sprawozdanie z nieudolnych dochodzeń w sprawie masowych morderstw na tle seksualnym, popełnianych na młodych kobietach w Santa Teresa – realnym odpowiednikiem tej infernalnej metropolii, bezlitosnego Macondo ery globalizacji, jest Ciudad Juárez, w którym istotnie miały (i mają) miejsce podobne zbrodnie. Piąta część wreszcie to „Przygody dobrego wojaka Szwejka” zderzone z totalitaryzmem, biograficzna opowieść o Hansie Reiterze, niemieckim pisarzu tworzącym pod groteskowym pseudonimem Benno von Archimboldi, człowieku, który postanowił nie utonąć w gównie.

Jednorazowa lektura daje zaledwie ogólne pojęcie o ogromie tej książki, jej złożonej wewnętrznej strukturze, o rozpaczy, którą jest nasycona. Jest to z pewnością jedna z najszczerszych i najmniej pretensjonalnych powieści, jakie zdarzyło mi się czytać – pełna wielopiętrowych dygresji, przecząca potocznej logice, miejscami przerażająca, a miejscami brutalnie komiczna rzecz o tym, co wiemy, czego nie wiemy i czego nie chcemy wiedzieć o sobie i o rzeczywistości. „Nikt nie zwraca uwagi na te morderstwa, ale w nich kryje się tajemnica świata” – mówi jedna z bohaterek afroamerykańskiemu dziennikarzowi.

Jaka to tajemnica? Czytamy Bolano, a nie historyczne epopeje Henryka Sienkiewicza – odpowiedzi więc nie będzie, ale mieści się ona zapewne gdzieś na kartkach „2666”, tej ponurej kroniki indywidualnego szaleństwa i zbiorowej psychozy, medytacji nad anonimową śmiercią, istotą gwałtu i przemocy, bezinteresownym okrucieństwem i desperacką miłością. Niewykluczone również, że jest to tajemnica naszej niezbyt obiecującej przyszłości. Amerykanie mają na tę okazję zgrabne powiedzonko: sometimes the dragon wins. Czasami smok wygrywa.

2666 | Roberto Bolano | przeł. Katarzyna Okrasko, Jan W.Rajter | Muza 2012 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 6 / 6