„Czterej jeźdźcy apokalipsy” to kolejny album narysowany przez Simona Bisleya. Legenda komiksu tym razem jednak zawodzi.

Lenistwem ze strony autora recenzji wydaje się wygłoszenie już na samym jej początku formułki, że tego czy owego przedstawiać czytelnikowi nie trzeba, lecz w przypadku brytyjskiego rysownika – z polskimi korzeniami – Simona Bisleya pasuje ona jak ulał. Kto się zainteresował komiksem jeszcze w zeszłym stuleciu, na pewno już dawno czytał jego albumy z kosmicznym najemnikiem Lobo i barbarzyńcą Slaine’em czy wybuchowe spotkanie Batmana z Judge Dreddem w „Sądzie nad Gotham”. Najbardziej rockandrollowy artysta komiksowy do spółki ze scenarzystą Michaelem Mendheimem (i paroma innymi kolegami, których nazwisk na okładce nie znajdziemy, ale widnieją w stopce) świętuje trzydziestopięciolecie magazynu „Heavy Metal” właśnie wydanym u nas przez Mucha Comics albumem specjalnym. Rozmach przedstawionej w nim historii godny jest opowieści spisanej przez hollywoodzkiego szaleńca dysponującego astronomicznym budżetem. Siły diabelskie planują z wielkim hukiem zmieść ludzkość z powierzchni ziemi. Na ratunek rusza Adam Cahill, członek Zakonu Salomona, jedyny człowiek na tyle twardy, żeby strzelić sobie w głowę, udać się do piekła i z powrotem, a potem nakopać tytułowym jeźdźcom apokalipsy w cztery litery. Niby wszystko gra, ale dźwięki jednak brzmią fałszywie.

Pomijając niewybaczalną wpadkę drukarską – najwyraźniej farbie nie pozwolono dostatecznie wyschnąć i cały nakład komiksu ma pozlepiane strony, zaś przy ich rozdzielaniu niestety łatwo zniszczyć album – słowa nagany należą się również szanownym autorom. Bisley najwyraźniej cofnął się w artystycznym rozwoju o dobrych parę lat. Nadal polega oczywiście na będącej wykładnią jego stylu hiperboli, czyli muskuły nie mieszczą się w kadrach, a biusty w stanikach. Jednak jego programowe, wystudiowane i pozorne niechlujstwo chwilami przemienia się w niechlujstwo faktyczne, czego dowodem jest nie tylko nierówny poziom rysunków, lecz także niekiedy słabo czytelny układ poszczególnych stron. Rzecz jasna niektóre kartki nadal chciałoby się wyciąć, oprawić i powiesić na ścianie, ale całość wywołuje mieszane uczucia.

Strona graficzna to jedno. Gorzej ze scenariuszem, który już nawet nie kuleje, ale wręcz się czołga. Zaserwowana przez Mendheima opowiastka nie trzyma się kupy nawet w stworzonym przez niego świecie przedstawionym, a co dopiero, jeśli rozpatrywać ją pod kątem religioznawczym. Oczywiście chyba nikt się nie spodziewał akademickiego eseju, ale temat nadchodzącego końca świata, boju wojsk piekielnych z ludzkością czy kwestia odkupienia win przez zatwardziałych grzeszników, zasługują na nieco lepsze, mniej infantylne potraktowanie. „Czterej jeźdźcy apokalipsy” to ciągnąca się przez przeszło dwieście stron jatka zasługująca jedynie na trójkę z minusem.

Czterej jeźdźcy apokalipsy | scenariusz: Michael Mendheim | ilustracje: Simon Bisley | Mucha Comics 2013 | Recenzja: Bartosz Czartoryski | Ocena: 3 / 6