W 2003 r. okrzyknięto go największym diabłem popliteratury. Dan Brown nie szuka już zwady z Kościołem, choć nadal snuje spiskowe teorie.

Przygotowania do światowej premiery najnowszej książki Dana Browna wzbudziły tyleż ciekawości, co kpin i złośliwych komentarzy. Na kilka miesięcy przed ukazaniem się „Inferna” w księgarniach jedenastu tłumaczy zabrało się do pracy nad przekładami powieści na francuski, niemiecki, hiszpański, kataloński, portugalski i włoski. Powziętych środków ostrożności nie powstydziliby się najbardziej wykwalifikowani agenci służb specjalnych. Tłumacze pracowali przez siedem dni w tygodniu w pozbawionym okien bunkrze. Telefony komórkowe kazano im zostawiać przed wejściem, ich służbowe laptopy trwale przytwierdzono do biurek, a każde opuszczenie stanowiska pracy (choćby do toalety) wymagało wylogowania się oraz skrupulatnego odnotowania celu i czasu absencji. Wszystko po to, by „Inferno” mogło się ukazać jednego dnia w najważniejszych językach, a przed premierą na światło dzienne nie wydostał się choćby najdrobniejszy przeciek dotyczący fabuły powieści. Na wszelki wypadek autorów przekładów trzymano w hotelu położonym na odludziu. Gdyby jednak ktoś postronny zagaił ich o cel pobytu we Włoszech, zobowiązani byli wyrecytować uzgodnioną wcześniej zmyśloną odpowiedź.

Dan Brown "Inferno" - recenzja / Media

Dan Brown ma obsesję tajemnic i spisków nie tylko w swoich powieściach, lecz także w życiu. W wywiadzie udzielonym BBC tuż po światowej premierze „Inferna” wyznał, że robiąc research do książki we Florencji, unikał nawet konsultacji z ekspertami w obawie, że wieść o pracach nad powieścią przedostanie się do mediów. Brown nie należy do tych autorów bestsellerów, którzy są w stanie opublikować jedną książkę rocznie. Po wydaniu każdej powieści na kilka lat znika, skutecznie podsycając ciekawość czytelników i mediów. Gdy po sukcesie głośnego „Kodu Leonarda da Vinci” na długi czas zamilkł, dziennikarze spekulowali o twórczym kryzysie i pisarskiej blokadzie Browna. W 2007 r. wystarczyło poinformować, że kolejna część przygód nieustraszonego symbologa Roberta Langdona będzie nosić tytuł „Klucz Salomona”, by na rynku błyskawicznie ukazała się książka „Przewodnik po »Kluczu Salomona« Dana Browna” niejakiego Grega Taylora (powieść Browna ostatecznie ukazała się pod tytułem „Zaginiony symbol”), bo też dziełka Amerykanina od dawna inspirują twórczość licznych naśladowców i interpretatorów. Plotki, spekulacje i gorączkowa niecierpliwość fanów są zresztą w smak pisarzowi. A na twórcze blokady znalazł sposób osobliwy – gdy czuje pustkę w głowie, zwykł podobno zawisać do góry nogami jak nietoperz.

„Inferno”, w którym Brown porusza kwestię przeludnienia Ziemi, karkołomnie wplątując w intrygę dzieło Dantego, nie powtórzyło sukcesu „Kodu Leonarda da Vinci”, ale w ciągu dwóch tygodni od światowej premiery sprzedało się w nakładzie – bagatela – ponad pół miliona egzemplarzy. Dan Brown nie narzeka na brak czytelników, problem ma jedynie z krytykami, którzy od lat konsekwentnie go tępią. Zgodnie z przewidywaniami recenzenci nie pozostawili na „Inferno” suchej nitki. Jeden z przychylniejszych głosów w prasie należał do dziennikarza „Daily Telegraph”, który orzekł, że o ile kiedyś autor „Kodu...” był beznadziejny, teraz jest „po prostu bardzo kiepski”. Mniej litościwy okazał się recenzent „The Independent”, nazywając Browna „najgorszym prozaikiem świata” i punktując koślawe zdania oraz nieudolne metafory. Amerykanin znalazł skuteczną receptę na bestseller: potrzebna jest zagadka, kilka przystępnych lekcji z historii sztuki i gęsta sieć tropów, zaszyfrowanych w kodach i łamigłówkach, poukrywanych w dobrach światowej kultury. Nie może też zabraknąć tła zabytkowych miast, które w powieściach Browna zamieniają się w labirynty, kryjące sekretne znaki i wskazówki. Autor „Zaginionego symbolu” potrafi budować napięcie, choć krytycy zarzucają mu, że z psychologią jest na bakier. Profesor Harvardu Robert Langdon to w istocie postać papierowa. W przerwach między śmiertelnymi akrobacjami wygłasza kwieciste tyrady, jego matematyczny zmysł i umiejętność logicznego wiązania faktów nie zawodzą nawet w najbardziej ekstremalnych okolicznościach.

Zamiłowanie do szyfrów w dzieciństwie zaszczepił pisarzowi jego ojciec, z wykształcenia matematyk. „W bożonarodzeniowe poranki bawiliśmy się w poszukiwanie skarbów, do których drogę wyznaczały kody i symbole” – opowiadał w jednym z wywiadów. Ojciec stał po stronie „szkiełka i oka”, matka była gorliwą chrześcijanką i organistką w kościele. „Długo nie widziałem sprzeczności między nauką i wiarą” – mówił Dan Brown. Dziś nazywa siebie wierzącym, który od czasu do czasu wątpi, kościelni hierarchowie upatrują w nim jednak groźnego heretyka. Już pierwsza powieść z Langdonem w roli głównej „Anioły i demony” dotykała tajemnic Watykanu. Skandal rozpętał się, gdy w bestsellerowym „Kodzie Leonarda da Vinci” pisarz przedstawił alternatywną wersję Ewangelii, wedle której Jezus miał być mężem Marii Magdaleny, wydając na świat półboskie potomstwo. Oliwy do ognia dolał konflikt z organizacją Opus Dei, którą na prawach licentia poetica Amerykanin przedstawił jako niebezpieczną sektę. Zwierzchnicy Kościoła oficjalnie potępili powieść jako godzącą w dogmaty wiary katolickiej. Ale umieszczenie książki na indeksie jedynie zwiększyło na nią popyt. „Kod...” sprzedał się dotąd w nakładzie 80 milionów egzemplarzy, a Brown znalazł się na liście stu najbardziej wpływowych ludzi świata według magazynu „Time”. Ci, którzy w amerykańskim pisarzu chcieli upatrywać naczelnego diabła popliteratury, wraz z kolejnymi powieściami Dana Browna musieli jednak się rozczarować. W „Zaginionym symbolu” smaczków dodawały wątki masońskie, choć antykatolickich prowokacji było tu niewiele. Podobnie w ostatniej powieści, gdzie Brown postawił niemal wyłącznie na wartką akcję. Od jakiegoś czasu pisarz gorliwe zresztą zapewnia, że nie szuka zwady z Kościołem. Na jego książkach z pewnością zyskuje branża turystyczna. Można się spodziewać, że po Paryżu, Wenecji i Waszyngtonie miejscem pielgrzymek wielbicieli przygód Langdona stanie się Florencja. A powieści autora „Aniołów i demonów” będą się sprzedawać nadal, bo propagowana w nich spiskowa teoria dziejów zawsze wydaje się pociągająca. „Lubimy wierzyć, że nic nie jest przypadkowe, a ktoś pociąga za sznurki” – mówi Dan Brown. I ma sporo racji.