Kryterium doboru nie stanowiła światopoglądowa opcja autora, lecz osobowość reporterska, jakość konkretnego tekstu i jego znaczenie. Reportaże w różnych okresach bywały skażone ideologią. Dlaczego nie miałem tego pokazać? – mówi Mariusz Szczygieł, znakomity dziennikarz i reporter, autor monumentalnej antologii reportażu „100/XX”

Antologia „100/XX” składa się z dwóch trzykilogramowych cegieł po 900 stron każda. Kosztuje grubo ponad 100 zł. Dziś rano plasowała się na pierwszym miejscu listy bestsellerów Matrasu i szóstym Empiku. Wygląda na to, że sprawdza się zacytowana w motcie przepowiednia Egona Erwina Kischa, który w 1929 roku stwierdził, że reportaż będzie „literacką strawą przyszłości”.

Jest mnóstwo wspaniałej literatury i powieść nie zginęła. O czym świadczy powodzenie antologii? Myślę, że część Polaków uznała, że reportaż jest naszym dobrem narodowym. Wyszły dwa monumentalne tomy świetnych tekstów i akt posiadania na półce jest rodzajem – górnolotnie mówiąc – patriotycznej manifestacji. Być może sięgnęli po nie także czytelnicy, którzy nie zawiedli się na moich książkach, ufają mi, wiedzą, jaki mam gust, jak umiem opowiadać oraz że nie zaproponuję im nudziarstwa. Choć trzeba zaznaczyć, że niektóre teksty są przegadane, ale kiedyś pisało się właśnie takie reportaże – długie i bardzo szczegółowe. To również chciałem pokazać. Rzesza czytelników reportaży w Polsce rośnie, w ślad za tym wzrasta liczba wydawanych książek tego gatunku. Mam taką teorię, że w epoce okropnej, miałkiej telewizji oraz gazet, które z konieczności zamieszczają krótsze materiały, część odbiorców szuka głębszej refleksji o świecie. I znajduje ją w reportażu.

Dlatego że reportaż oparty jest na faktach, opisuje świat prawdziwy, a nie jest wytworem pisarskiej imaginacji?

Losem bohatera zmyślonej historii trudno się naprawdę przejąć. Lekturze towarzyszy rodzaj ekscytacji, a nie autentyczne przeżycie. Świadomość tego, że bohater realny, choć figuruje w tekście pod zmienionym nazwiskiem, rzeczywiście znalazł się w dramatycznej sytuacji, oddziałuje mocniej, przejmujemy się nim głębiej. Szkoda, że nikt jeszcze nie zbadał fenomenu czytelnika non-fiction. Zastanawiam się, co ludziom dają książki reporterskie? Przeczytałem „Księgarza z Kabulu” norweskiej reporterki Åsne Seierstad, która przez jakiś czas mieszkała z rodziną tytułowego bukinisty i szczegółowo opisała anatomię tej rodziny i – może zabrzmi to naiwnie – dzięki tej lekturze wszedłem do domu typowego Afgańczyka, dowiedziałem się, jak mieszka, dlaczego nosi nakrycie głowy, w jakich okolicznościach nauczył się mówić po rosyjsku. Jej błyskotliwie skomponowana książka uspokoiła mnie, złagodziła nieuprzedmiotowiony lęk wobec świata islamu. Odnoszę wrażenie, że wiele osób podobnie czyta reportaże – pociąga ich nie bieżące dziennikarstwo, ale wysiłek reportera, by zawrzeć w tekście prawdę o świecie, jego pięknie i brzydocie, w atrakcyjnej formie. Fajnie byłoby ten fenomen zbadać.

Skoro reportaż przeżywa renesans, to dlaczego w gazetach odgrywa marginalną rolę? Tytuły, które drukują teksty reporterskie, można policzyć na palcach jednej ręki.

Redakcje i wydawcy ciągle uważają, że reportaż kosztuje za drogo. Żeby stworzyć grupę dobrych autorów, trzeba w nich zainwestować. Reportaż kosztuje, bo oprócz wierszówki wiąże się z wydatkami na podróż, hotel, dokumentację. A dobrego tekstu nie da się napisać szybko, choć oczywiście zdarzają się wyjątki. Małgorzata Szejnert opublikowała na początku lat 70. w „Polityce” tekst „Mitra pod kapeluszem”. To był reportaż o tym, czym zajmuje się arystokracja w PRL. Okazało się, że księżniczki są kelnerkami, hrabia sprzedaje bilety w kasie LOT-u. To był szok. Władza się rozsierdziła, „Trybuna Ludu” napisała straszny paszkwil na Szejnert i na „Politykę”. Gazeta błyskawicznie zniknęła z kiosków. Można ją było kupić na bazarze Różyckiego za kilkakrotnie wyższą cenę. Szejnert pracowała nad tym tekstem kilka miesięcy. Hitem był reportaż Jerzego Urbana „Pamiętnik swata”, który, żeby napisać o tym, jakich mężczyzn poszukują Polki, założył fikcyjne biuro matrymonialne, co wymagało czasu i sporych nakładów. Dziś takie teksty są rzadkością. Jeśli dziennikarzowi płaci się za reportaż 1200 zł, to pod odjęciu podatku w Warszawie wystarczy mu tylko na czynsz. Reportaże piszą dziś pasjonaci, którymi kieruje jakiś przymus neurologiczny i psychiatryczny. Publikują w gazetach, mimo że na tym nie zarabiają.

Na forach internetowych dyskutanci mają pretensje, że umieściłeś w książce tekst Jerzego Urbana.

Mierząc rzecz tą samą ekierką, to w antologii są postaci gorsze od Urbana. Jest Wanda Wasilewska, która zrzekła się obywatelstwa polskiego i zamieszkała w ZSRR, czy Wiesław Górnicki, który pisał przemówienia dla generała Jaruzelskiego w stanie wojennym. Z drugiej strony mamy Józefa Frąckiewicza, Stanisława Cata-Mackiewicza, Teodora Tomasza Jeża, Aleksandra Jantę- -Połczyńskiego. Wydaje mi się, że jest pewna równowaga. Kryterium doboru nie stanowiła światopoglądowa opcja autora, lecz osobowość reporterska, jakość konkretnego tekstu i jego znaczenie. Reportaże w różnych okresach bywały skażone ideologią. Dlaczego nie miałem tego pokazać? Już na studiach dziennikarskich uczono mnie, że tekst Urbana miał przełomowe znaczenie. Był jednym z pierwszych oszustw reporterskich, a kiedy ukazał się na łamach „Po prostu”, zwiastował koniec pewnego okresu w dziejach ówczesnej prasy. Kończyły się czasy publikowania tekstów słusznych ideologicznie i produkcyjniaków, reportaży, które w superlatywach opisywały teraźniejszość i świetlaną przyszłość PRL. Zatwardziała komunistka Wanda Wasilewska była bojownicą o prawa kobiet, napisała mnóstwo tekstów na temat zacofania higienicznego, fatalnych warunków, w jakich rodzą się dzieci i dokonywane są aborcje. Dzięki przypomnieniu o tych niejednoznacznościach antologia jest różnorodna, buzuje, jest jak coca- cola albo szampan.

Otwierający antologię tekst Janusza Korczaka „Nędza Warszawy” o stołecznych biedakach napisany jest bez charakterystycznych dla utworów z tamtego okresu emfazy i ornamentyki, brzmi bardzo współcześnie. Zredagowaliście go?

Nic nie poprawialiśmy. Korczak miał taką postawę reporterską, jakiej uczę w Instytucie Reportażu i jakiej mnie uczono. Można ją streścić cytatem: „Czapka z głowy, a papieros z pyska, reporterze”, którym pozwoliłem sobie zatytułować szkic o autorze. Korczak mówi, że reporter nie może się wywyższać, być cwaniakiem i uważać, że jest lepszy od swoich bohaterów. Poszedł do slumsów na Powiśle i rozmawiał z biedakami. Nie zadawał pytań, tylko poddał się naturalnemu biegowi rozmowy. Wielu badaczy Korczaka uważa, że z jego wycieczek reporterskich w młodym wieku wzięła się jego potrzeba pomagania innym i cała późniejsza działalność społeczna i dydaktyczna.

Szkic poświęcony Krzysztofowi Kąkolewskiemu nosi tytuł „Prawo do zakłócania ludziom życia”. Czy reporter ma taki przywilej?

Krzysztof Kąkolewski, dziś nieco zapomniany wybitny reporter, powiedział, że praca nad reportażem to sposób życia, w którym jakaś jednostka mianuje siebie autorem, wyszukuje bohaterów i uzurpuje sobie prawo do zadawania im bardzo intymnych pytań. Reporter ma taki przywilej, ale wiąże się on z ogromną odpowiedzialnością.

Oprócz znanych nazwisk znaleźli się w antologii twórcy meteory, autorzy jednego tekstu, po których słuch zaginął.

Na przykład Konrad Turowski z Łodzi, autor tekstu „Śmiać się nie ma z czego” o poszukiwaniach mężczyzny, który uratował faceta topiącego się w szambie. Uznałem, że ta krzepiąca historia o próbie odnalezienia szlachetnego człowieka zasługuje na uwagę.

„100/XX” jest pierwszą tak obszerną antologią polskiego reportażu. Czy autorzy zabiegali, żebyś uwzględnił ich w książce?

Były trzy naciski. Dwa razy uległem. Jeden reporter powiedział mi, że dostanie zawału, jeśli nie trafi do antologii, bo co on powie swoim dzieciom? Córka całkowicie przestanie go cenić. I tak bym go uwzględnił, bo napisał tekst wybitny. Piotr Lipiński, autor reportażu o aferze mięsnej, napisał, że jest mi bardzo wdzięczny za uratowanie ojcowskiego wizerunku. Jego syn nie mógł zrozumieć, czym naprawdę zajmuje się ojciec. Inni chodzą codziennie do pracy, a on siedzi w domu i stuka na komputerze. Dopiero jak zobaczył antologię, docenił zawodowe kwalifikacje ojca.

Czy podczas przygotowywania antologii natrafiłeś na tekst, który cię zaskoczył?

Co chwila mnie coś zaskakiwało. Niektóre reportaże są jak gotowe scenariusze filmowe. Weźmy tekst Reymonta o unitach z Chełmszczyzny i wykopywaniu trupa, po to żeby go pochować według innego obrządku. Podobnych odkryć na czytelników czeka mnóstwo. Na przykład reportaż Ryszarda Wójcika, który spotkał mężczyznę dokumentującego ukrytą kamerą życie w czasie okupacji. W 1983 roku chciał ten materiał wyemitować w telewizji, ale nie dostał zgody. Uznano, że zachęcał do filmowania z ukrycia życia w ówczesnej Polsce. A wtedy trwał stan wojenny, wojsko było na ulicach. „Zatrzymane w kadrze. Notatki ze studia 2” Wójcika są świetnym tekstem o kilku rzeczach naraz. To jest fresk historyczny, obyczajowy i polityczny, a zarazem opowieść o tym, że obiektyw może być bardziej niebezpieczny niż broń. Starałem się, żeby wszystkie teksty zgromadzone w antologii spełniały plan z nadwyżką, aby zostały napisane tak, żebyśmy czuli w tym dodatkowy sens. To mój ideał reportażu.

Jak na przestrzeni 100 lat zmienił się polski reportaż?

Od zdań bardzo długich i zawiłych przeszliśmy do fraz o wiele krótszych. W dobie telewizji, internetu i komunikacji lotniczej nie piszemy już reportaży z podróży. Nie wystawiamy ocen. Nie krzyczymy, nie karcimy władzy, społeczeństwa, elit, nie pouczamy. Przeszliśmy drogę od reportaży, w których dokładnie mówiono czytelnikom, co mają myśleć, po teksty autorów ufających w inteligencję czytelnika i jego zdolność formułowania opinii i wyciągania wniosków. Ale i kilkadziesiąt lat temu ukazywały się teksty na wskroś nowoczesne. Najbardziej imponujący pod względem formalnym reportażem jest „Świadectwo dojrzałości i karta na broń” Franciszka Gila z 1939 roku, rzecz napisana w konwencji podania urzędowego. Zaczyna się od zdania „Dnia 27 marca bieżącego roku złożyłem następujące podanie do starostwa grodzkiego we Lwowie: »Proszę o udzielenie zezwolenia na posiadanie broni, ponieważ 18 listopada zapisałem się na pierwszy rok wydziału prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza «”. No i o cóż tu chodzi? Autor zaczął studia prawnicze i okazuje się, że na uniwersytecie dokonuje się antysemickich czystek i rewolwer jest mu potrzebny do obrony własnej. Gil opisuje akty przemocy, których dopuszczała się młodzież wszechpolska – łącznie z morderstwem studenta i postrzeleniem innego. Sprawców nigdy nie wykryto, bo teren uniwersytetu był wyjęty spod jurysdykcji policji, której nikt nie wezwał na miejsce przestępstwa. Antyżydowskie ekscesy nie były w ówczesnej Polsce zjawiskiem incydentalnym, ale nikt nie wpadł na to, by opisać je w tak niezwykłej formie. A bez formy nie ma reportażu.

W internecie coraz częściej publikowane są reportaże multimedialne, przerywane filmami, pełne odnośników, linków do innych stron. Tak będą pisali wkrótce reporterzy?

Znawcy prasy mówią, że ostatni numer „Gazety Wyborczej” na papierze wyjdzie w roku 2019. Oczywiście reportaż papierowy nie zginie, ale jeśli ktoś będzie chciał zaistnieć w mediach elektronicznych, to musi się dostosować. W nowej formie nie można sobie pozwolić na dłuższą frazę. Trzeba by pisać tak, żeby fragment tekstu przed filmikiem kończył się jakąś puentą, bo czytelnik już do tej historii nie wróci, pociągnie go obraz wideo, a po nim jakaś inna aplikacja. Ja bym się tego nie bał. Mówiono, że radio zabije koncerty, telewizja zabije radio, a potem że internet uśmierci telewizję, a tak się przecież nie stało. Zawsze pojawiały się nowe formy przekazu i jeśli autor jest otwarty i skoncentrowany, będzie je umiał wykorzystać.