„Bardzo często można dziś usłyszeć, że PRL to był kraj mlekiem i miodem płynący. Jako człowiek, który wtedy już świadomie żył, odpowiedzialnie mówię, że to nonsens” – mówi Jerzy Sosnowski, autor ukazującej się właśnie powieści „Spotkamy się w Honolulu”.

Powiedział pan kiedyś, że lubi, by powieść zawierała w sobie kilka mniejszych powieści, miała wiele wątków. Jako pisarz słynie pan z zawikłanych fabuł, chętnie operuje aluzjami. Ufa pan, że czytelnik potrafi je wszystkie wychwycić?

Ufam części czytelników. Staram się nie wyobrażać sobie jednego czytelnika, a jeśli już to robię, to takiego, który oczywiście wszystko będzie chwytał w lot. Ale zdaję sobie sprawę, że książka powinna być tak skonstruowana, żeby dawała się odczytywać na wielu poziomach i nie wymagała od każdego posiadania tej wiedzy, którą ma autor. Zwłaszcza, że on jest w sytuacji uprzywilejowanej: mógł zapytać, coś sprawdzić, wyszperać. Nie może mieć potem pretensji, że czytelnik nie chwycił każdej aluzji w tekście.

Zwłaszcza współczesny, który podobno czyta coraz mniej uważnie.

Spotkałem się ze stwierdzeniem, że czytelnicy w ogóle już nie czytają, a skanują teksty. Kiedyś obserwowałem w metrze, jak jakiś człowiek, wyraźnie po kursie szybkiego czytania, czytał książkę – na całe szczęście ofiarą tych zabiegów nie padła żadna z moich powieści. Miał w ręku ołówek i czytał jakoś tak na skos. Przekładał strony w takim tempie, że między jedną stacją a drugą miał przeczytane co najmniej pół książki. Patrzyłem na to ze zgrozą. Pomyślałem: no tak, to autor siedzi, kombinuje, zastanawia się, jak to wszystko ma brzmieć, toczy batalie z redaktorem o najdrobniejsze słówko. Czy to w ogóle jest potrzebne?

A co panu jest potrzebne, by zacząć pisać powieść? Musi być jakiś impuls? Coś musi zacząć pana nękać?

Tak właśnie jest. Mam wrażenie, że literatury pięknej się zrobiło za dużo. Doskonale wiem, że niezbyt to zręcznie brzmi w ustach kogoś, kto właśnie wydał powieść, ale liczba tytułów na rynku jest przerażająca. Oczywiście, jeśli ktoś to moje utyskiwanie przyjmuje z podejrzliwością, ma rację. Jest to niepokój producenta, który wie, że jego produkt może zginąć w zalewie innych towarów, także rakich które nie są lepsze. Ale właśnie dlatego mam żelazną zasadę, której staram się przestrzegać: siadać do pisania powieści tylko wtedy, kiedy wewnętrzny przymus jest tak wielki, że nie można się opanować.

Dlaczego dopiero wtedy? Są pisarze, którzy narzucają sobie rygor pisania przez parę godzin dziennie, niezależnie, czy czują wenę, czy nie.

To wynika nie tylko z rozpoznania, że na rynku jest za dużo książek, lecz także z tego, że pisanie książki jest dużym dezorganizowaniem życia zawodowego i rodzinnego. Ta operacja technicznie i psychologicznie jest nie do przeprowadzenia, jeśli nie stoi za nią obsesyjne pragnienie. Moja ostatnia powieść mogła powstać dlatego, że kiedyś przypadkiem, siedząc w kolejce do lekarza, odbyłem krótką rozmowę z pewną kobietą. Z powodów, których dziś nie jestem w stanie wyjaśnić, przeżyłem wtedy coś takiego jak w dobranocce „Pomysłowy Dobromir” z czasów mojego dzieciństwa. Taka mała eksplozja nad głową: to jest to!

Podobna scena pojawia się w powieści „Spotkamy się w Honolulu”. Rozmowa w klinice okazuje się początkiem romansu czterdziestoletniego Piotra z dużo starszą od niego Romą…

Taka rozmowa rzeczywiście się wydarzyła i opisałem ją w granicach tego, co wolno mi było zrobić w literaturze fikcjonalnej. Jest to jeden z najbliższych rzeczywistości momentów książki. Wyobraźnia zaczęła działać i pomyślałem sobie, że to sytuacja na tyle niecodzienna, że bardzo chciałbym zobaczyć, co mogłoby z niej wyniknąć. Trzeba mieć zaufanie do tego, co zaczyna szczerzyć się do naszych myśli. Cieszyć się tym, że z bohaterami chce się spędzić następne kilka miesięcy czy nawet parę lat.

Książka opowiada o miłości młodszego mężczyzny do starszej pani, Romy. to chyba jeden z rzadziej eksplorowanych motywów miłosnych w literaturze…

Trudno mi się mądrzyć, bo występuję w tej konkurencji w tej chwili. Ale niewątpliwie znacznie więcej znajdziemy takich książek, w których kobieta, choć jest po przejściach, nadal jest nadzwyczaj atrakcyjną czterdziestoletnią bizneswoman, a mężczyzna wprawdzie oberwał w życiu i jest z jakiegoś powodu sam, ale wciąż pozostaje cholernie przystojnym architektem…

U pana ważnym motywem okazuje się seksualność siedemdziesięcioletniej kobiety, jej wstyd z powodu starzejącego się ciała. Czuł pan, że przełamuje społeczne tabu?

Taka miłość, o której opowiadam w „Spotkajmy się w Honolulu”, byłaby w tej chwili w Polsce mocno kłopotliwa obyczajowo. Pisząc, starałem się myśleć też z czułością na zasadzie pars pro toto o wszystkich innych układach miłosnych między ludźmi, które napotykają opór obyczajowy. Ten opór nie bierze się z tego, że jesteśmy z wyboru nietolerancyjni, tylko że tak nas ukształtowała kultura.

Ta książka przypomniała mi o mało znanym filmie „Matka” Rogera Michella. Są w nim dość odważne sceny erotyczne z udziałem 68-letniej wówczas anne Reid oraz daniela Craiga. internauci zareagowali oburzeniem, pisząc na forach, że film jest obrzydliwy.

To nie działa w drugą stronę. Gdyby na ekranie Sean Connery albo Clint Eastwood grali w scenie erotycznej z dużo młodszą aktorką, nikt by nie protestował. Nie widziałem tego filmu, ale jestem go ciekawy. Pisząc „Spotkajmy się w Honolulu”, odczułem zresztą dreszcz, uświadamiając sobie, że nie mogę się wygłupiać i zrezygnować ze sceny erotycznej. Wymagała tego logika całej historii. Ale to było wyzwanie. Jak to zrobić, żeby to było liryczne, ale też nie zanadto poetyckie. W poetyzowaniu scen erotycznych zawsze podejrzewam wstydliwość autora, a tego nie lubię. Jeśli już piszesz o miłości, to nie zatrzymuj się, nie kryguj.

„Spotkamy się w Honolulu” nie jest tylko romansem. to także opowieść o latach 60. Po trosze nostalgiczna…

Tak, ponieważ interesuje mnie Polska lat 60. i 70. Prowadzę zresztą na ten temat audycję, w której próbujemy odkrywać, jak się wtedy naprawdę żyło, poza ideologicznymi wmówieniami, które tu i ówdzie czyhają. Bardzo często można dziś usłyszeć, że PRL to był kraj mlekiem i miodem płynący. Nawet pojawiają się pomysły, by ufundować nam rondo imienia Edwarda Gierka. Jako człowiek, który wtedy już świadomie żył, odpowiedzialnie mówię, że to nonsens. Z drugiej strony, kiedy słyszę, że po 1956 roku byliśmy pod sowiecką okupacją, też mam ochotę postukać się w czoło. Jedno i drugie jest kłamstwem. Ale od realiów lat 60. jeszcze bardziej intryguje mnie stosunek do tamtych czasów ludzi młodszych ode mnie. Kiedy skończył się PRL, miałem 27 lat, byłem dorosły. Ale ludzie, którzy pamiętają te czasy z wczesnego dzieciństwa albo zupełnie nie mają o nich wspomnień, ku mojemu zaskoczeniu budują obraz lat 60. przede wszystkim jako czasów, które były po pierwsze bardzo zabawne, a po drugie szalenie urocze.

Zdaje im się, że świat wyglądał jak w „wojnie domowej” Jerzego Gruzy?

Pewna osoba uderzyła mnie przekonaniem, że to były czasy powszechnej przyjaźni, kiedy ludzie nie byli tacy zaganiani, mogli się spotykać, spędzać ze sobą czas. Sam lata 60. widzę w obrazkach zapamiętanych przez kilkulatka, więc z własnego doświadczenia nic na ten temat powiedzieć nie mogę. Ale im więcej czytam, a trochę przy okazji powieści i audycji musiałem sięgnąć do lektur, im więcej słucham wspomnień ludzi, którzy dobrze pamiętają tamte czasy, tym bardziej odkrywam, że ten sielankowy obraz jest w najwyższym stopniu fikcyjny.

Dlaczego ta fikcja tak bardzo nas pociąga?

Wzbiera tendencja do pokazywania lat 60. jako złotego wieku, chociaż to była epoka szara, smutna, w której strasznie trudno było żyć, gdzie było coraz więcej paskudztwa w życiu publicznym, co w końcu eksplodowało w 1967 roku kampanią antysemicką. Dla mnie wiarygodny jest człowiek, który miał wówczas lat dwadzieścia parę i podczas rozmów w radiu mówi teraz: potwornie nie lubię wracać myślami do tamtych czasów, bo były okropne. W zachwycie nad nimi współczesnych dwudziestolatków jest pewne złudzenie i o tym po części jest ta książka. To budowanie mitu, któremu ja też trochę ulegam.