Stephen King w „Panu Mercedesie” tropi inteligentnego psychopatę, ale przy okazji szuka też (gorzkiej) prawdy o współczesnych Stanach Zjednoczonych.

Już wydany u nas w 2011 roku – skądinąd bardzo udany – zbiór nowel „Czarna bezgwiezdna noc” sugerował, że Stephen King rozważa romans z literaturą kryminalną. „Pan Mercedes” stanowi dowód, że był to romans owocny dla obu stron: i dla kryminału, i dla Kinga. Pomijam informację, że prawa do sfilmowania tej książki wykupiono na pniu, nim jeszcze pisarz miał gotowy pierwszy brudnopis – „Pan Mercedes” i bez tego jest po prostu dobrą, stylową powieścią noir.

Tytułowy Pan Mercedes naprawdę nazywa się Brady Hartsfield i jest podręcznikowym psychopatą – pewnego poranka wjeżdża kradzionym samochodem (tak się składa, że to właśnie mercedes) w tłum bezrobotnych czekających bez większej nadziei na otwarcie targów pracy w bezimiennym mieście na amerykańskim Środkowym Zachodzie. Zabija osiem osób, rani kilkanaście, a ponieważ jest inteligentnym i sprytnym psycholem, udaje mu się zbiec bez konsekwencji. Policyjne śledztwo utyka w martwym punkcie, lecz Hartsfield tęskni za morderczą adrenaliną – najpierw nękaniem doprowadza do samobójstwa neurotyczną właścicielkę skradzionego mercedesa, potem bierze się do prześladowania gliniarza, Billa Hodgesa, dla którego nieudane śledztwo w sprawie Pana Mercedesa było łabędzim śpiewem. Hodges, już na emeryturze, siedzi przed telewizorem pogrążony w depresji i bawi się nabitym pistoletem, celując we własne usta. Wydaje się idealną ofiarą. Paradoksalnie jednak prowokacja Hartsfielda – idiotyczny, pyszałkowaty list wysłany do policjanta – pobudza emeryta do życia.

W „Panu Mercedesie” King pozostaje Kingiem – uprawia swoje zabawne, dygresyjne gadulstwo, rozstawia postaci jak figury na szachownicy i wystawia je na strzał, żongluje symbolami. Czytelnikowi może sprawić przyjemność odnalezienie w fabule paru przedmiotów kluczy, które wędrują razem z bohaterami przez całą książkę, co rusz zmieniając swoje znaczenie w nowych kontekstach. Ta proza to kawał rzetelnego rzemiosła, niekiedy zapiera też dech w piersiach – co skądinąd nie zaskakuje, zważywszy na kompetencje Kinga w kreowaniu okrutnie absurdalnych zwrotów akcji. Powiem tylko, że mój ulubiony ma charakter kulinarny.

Ale „Pan Mercedes” to również powieść społeczna – ostra krytyka współczesnej Ameryki. Szaleniec wjeżdżający luksusowym autem w tłum bezrobotnych to metafora neoliberalnych porządków, które bogatych uczyniły jeszcze bogatszymi, biednych jeszcze biedniejszymi, a miasta podzieliły na rasowe getta i chronione elitarne enklawy. Sam Brady Hartsfield to marzenie wyborców Janusza Korwin-Mikkego – biały, przystojny, radykalny, gardzący kolorowymi, kobietami, tymi, którym się nie powiodło, niepełnosprawnymi. A że jest mieszkającym z matką nieudacznikiem? To część rutynowego wzorca, zdaje się mówić King, który wprawdzie każe robić swojemu czarnemu charakterowi rzeczy straszne, ale nawet dla niego ma odrobinę empatii. Tacy ludzie nie biorą się znikąd, bo immanentne zło nie istnieje.

Pan Mercedes | Stephen King | przeł. Danuta Górska | Albatros 2014 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 5 / 6