Jeśli nadejdzie niebawem kres papierowej książki, to nie dlatego, że książka w formie cyfrowej ma więcej zalet, ale z tego powodu, że będzie bardziej opłacalna dla wielkich rynkowych graczy, czytelnikom zaś zaoferuje fałszywe poczucie społecznego uczestnictwa
W sprawie przyszłości książki ścierają się obecnie dwa stronnictwa – pierwsze z nich, z braku innych określeń nazwijmy je konserwatywnym, ogłasza, że koniec papierowych książek będzie rodzajem intelektualnej apokalipsy, wyrzeczeniem się przez cywilizację Zachodu tego, co w jej dorobku najcenniejsze. Drugie, stronnictwo progresistów, dostrzega w schyłku papieru jako nośnika literatury szansę na ucieczkę od elitaryzmu, uspołecznienie i wzbogacenie procesu czytania oraz przyciągnięcie do książek nowych odbiorców, dzieci ery cyfrowej.
Oba te stronnictwa posługują się rozumowaniem idealistycznym i utopijnym. Konserwatyści celują w kategorię nostalgicznej przyjemności – mówią o szeleście kartek i zapachu papieru, o uczuciu zanurzenia w lekturze, o magii bibliotek i przytulnych, małych księgarni – ale odwołują się też do sfery sacrum, skądinąd słusznie zauważając, że jesteśmy wszyscy ludźmi księgi, nie zaś ludźmi e-booka. Progresiści są przywiązani do idei postępu i demokratyzacji, twierdzą, że internetowa i elektroniczna rewolucja zmiecie wydawnicze kartele, że szanse na rynku zostaną zrównane, a twórcy i czytelnicy będą mogli wreszcie prowadzić prawdziwy dialog.
Trudno nie zauważyć, że po stronie konserwatystów opowiadają się przeważnie ludzie w taki czy inny sposób związani z rynkiem papierowej książki: znani pisarze, profesorowie czy krytycy (krytycy występują w zasadzie w obronie swojej ginącej profesji). Obóz progresistów tworzą entuzjaści nowych mediów i literaci, którzy swoją szansę upatrują w self-publishingu. Co ciekawe, zarówno obrońcy starego porządku, jak i zwolennicy postępu twierdzą to samo: że książka nie zginie. Tyle że każde ze stronnictw ma co innego na myśli.
Za darmo, ale drogo
Problem naturalnie w tym, że już to przerobiliśmy. Ów akademicki spór coś nam przypomina – a mianowicie prowadzoną na przełomie wieków gorącą dyskusję na temat korzyści i zagrożeń związanych z triumfem internetu. „Dopóki nie skorzystałem z internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów” – zauważył wówczas Stanisław Lem, podczas gdy optymiści rozprawiali o światowej sieci jako narzędziu sprawiającym, że każdy może być twórcą i korzystać z długo wyczekiwanej wolności ekspresji, tyleż osobistej, ile politycznej. Wielką karierę robiło wtedy hasło sieci 2.0, w której obrębie wszyscy będą zarówno konsumentami, jak i producentami, a zatem spełni się odwieczne marzenie o powszechnej równości – na pohybel korporacjom, prawom autorskim, tudzież ponurym paniom i panom uzurpującym sobie prawo do decydowania, kto jest muzykiem, prozaikiem czy dziennikarzem, a kto się nie nadaje. Owemu wzmożeniu towarzyszyła jeszcze jedna obietnica: nie będziecie musieli za to płacić. Smętnym podsumowaniem tamtego entuzjazmu jest slogan, który do dziś widnieje na powitalnej stronie Facebooka: „To jest (i zawsze będzie) darmowe”. Doprawdy?
Historia sieci 2.0 – a okazała się ona finalnie wielce udanym korporacyjnym modelem biznesowym, zakładającym między innymi, że najcenniejszy towar to sam klient, zwłaszcza taki, który jest skłonny bez wahania zrezygnować z własnej prywatności i dostarczać firmom istotne treści bez żadnego wynagrodzenia – opowiada właściwie wprost o tym, jaka będzie przyszłość książki. Przyszłość książki ma raczej niewiele wspólnego z książką jako taką, jeśli zdefiniujemy ją jako długi tekst przeznaczony do czytania. Idzie tu o coś innego: o strategie, jakie opracuje (albo już opracował) biznes, by na książkach zarobić. Te strategie oraz konsekwencje ich zastosowania będą decydujące.
Wiem, że sprowadzam całą sprawę do parteru. Nie chcę się jednak angażować w pięknoduchowskie kłótnie o to, czy lepsza jest papierowa książka, czy cyfrowy plik – rzecz dotyczy bowiem nie gustów, lecz pieniędzy. Kapitalizm to nie organizacja charytatywna ani też towarzystwo wspierania sztuk. Ale coś da się zrobić: da się przyjrzeć istniejącym już trendom, przyjrzeć się temu, co się w branży opłaca, i temu, co się będzie – hipotetycznie – opłacać w nadchodzących latach. Wiedza wyniesiona z tych obserwacji, choć gorzka, może być przydatna. Powinna jej towarzyszyć ostrożna nieufność wobec marketingowych frazesów, a także świadomość, że książka nie istnieje bez autorów, czytelników, wydawców i dystrybutorów, jakkolwiek zakres znaczeniowy tych terminów również nie jest dany raz na zawsze.
Wiemy o tobie więcej niż ty sam
Kiedy inżynierowie Amazona pracowali nad pierwszym czytnikiem e-booków, usłyszeli od swojego szefa Jeffa Bezosa następującą instrukcję: „Róbcie to tak, jakbyście chcieli pozbawić pracy wszystkich, którzy handlują papierowymi książkami”. Najnowsze generacje kindle’ów są – w obecnych realiach technologicznych – praktycznie bez wad. Lekkie, poręczne, proste w obsłudze, zaopatrzone w słowniki i łączność z siecią, estetyczne, mogą pomieścić całą bibliotekę tekstów, a każdą kolejną książkę da się kupić jednym kliknięciem w ekran. Jacek Dukaj, pisarz i wizjoner, który niedawno opublikował powieść „Starość aksolotla” wyłącznie w formie cyfrowej, a była to niewątpliwie najgłośniejsza e-bookowa premiera roku w Polsce, stwierdził: „Wielu użytkowników kindle’a paperwhite uważa, że czytnik ten osiągnął rodzaj entelechii: dalsze usprawnienia nie są już konieczne”.
Przyjazność i użyteczność kindle’a to wcielona w plastik i układy scalone strategia, która sprowadza się do prostego hasła: „Cały ruch przez nasze urządzenie”. Nim Amazon stał się największym światowym dystrybutorem e-booków, podobnie postępował na rynku książek papierowych. Jeden z amerykańskich wydawców negocjacje z gigantem z Seattle określił jako „kolację z Ojcem Chrzestnym”. Sztuczne zbijanie cen, rosnące haracze za promocję, wyzysk pracowników centrów logistycznych – Amazon wywrócił amerykański rynek na lewą stronę, doprowadził do bankructwa tysiące księgarni, domy wydawnicze skonsolidował w gigantyczne koncerny, bo tylko tak były w stanie bronić swojej pozycji, wychował też całe pokolenie konsumentów, którzy nie kupią niczego, co nie jest aktualnie w promocji. Echa tej wojny dotarły i do nas, po pierwsze w postaci podwrocławskich magazynów Amazona, po drugie w formie bandyckich praktyk naszych własnych księgarskich quasi-monopolistów.
Oprócz tych twardych zmian w skali makro Amazon uruchomił również procesy, które można by nazwać miękkimi – po pierwsze zatrudnił czytelników w roli recenzentów, a potem kupił wpływowy portal Goodreads.com (jego polskie odpowiedniki to m.in. Biblionetka.pl albo LubimyCzytac.pl, ten drugi, o czym warto pamiętać, jest własnością wydawnictwa Znak), gdzie miłośnicy książek rekomendują sobie wzajemnie lektury. Po drugie opracował algorytmy, które analizując historię twoich zakupów, informują cię o tym, co lubisz. Po trzecie otworzył podwoje przed salonem odrzuconych, odważnie stawiając na self-publishing. Po czwarte wreszcie wdrożył usługę abonamentową Kindle Unlimited – za 9,99 dol. miesięcznie możesz bez ograniczeń korzystać z zasobu 600 tys. tytułów. Nieistotne, że na razie to propozycja skierowana tylko do obywateli USA. Ważny jest kierunek, w którym to wszystko zmierza. A zmierza, rzecz jasna, do minimalizacji kosztów przy maksymalizacji zysków.
W złotej klatce
Brzmi to niewinnie i zdroworozsądkowo, ale spójrzmy uważniej na owe koszty. Zawiera się w nich choćby honorarium dla autora, a także stosowne wynagrodzenie dla redaktorów, zarówno tych, którzy selekcjonują teksty do wydania, jak i tych, którzy je redagują. Składową tych kosztów jest również cena ryzyka związanego z wprowadzeniem na rynek powieści debiutanta albo przekładu książki nieznanego pisarza – od strony czytelnika to wysoce motywująca nagroda w postaci lekturowej niespodzianki wygrzebanej na księgarskich półkach. Pomysł Amazona – i wielu jemu podobnych – sprowadza się do usunięcia tych przeszkód. Rezultat? Żeby utrzymać się na powierzchni, wydawcy, jeśli przetrwają, będą musieli stawiać (już stawiają) głównie na znane nazwiska i poszerzać śmietnikową ofertę okołocelebrycką. Pisarze, sprzężeni zwrotnie przez serwisy społecznościowe z czytelnikami, będą się starali utrafić w ich upodobania, skrobiąc sequele sequeli swoich przebojów – karą za niecelny strzał stanie się zesłanie do loteryjnego piekła samodzielnego publikowania. Taka sytuacja nie stwarza raczej przestrzeni dla arcydzieł.
Podsumowując: czy to nie wszystko jedno, czy będziemy czytać papierowe książki, czy interaktywne e-booki z wodotryskiem, jeśli pod kamuflażem „przyjaznego ekosystemu” zostaniemy zatrzaśnięci w złotej klatce?
Oczywiście pod wieloma względami dystrybucja elektroniczna jest dużo wygodniejsza dla sprzedawcy. (Pomijam tu całkowicie skomplikowane kwestie własności i praw: czy w istocie p o s i a d a m y książki na naszych czytnikach?). Prawie nic nie trzeba za nią płacić. Likwiduje się tym zabiegiem parę stopni pośrednictwa. No i ma się względną kontrolę nad tym, co czyni klient. Bo przecież strony transakcji są dwie: klient nabywa produkt, firma nabywa klienta. Nadciągająca interaktywność e-booków też jest rodzajem pułapki: już teraz biznes kolekcjonuje czytelnicze podkreślenia i uwagi na marginesach, wmawiając użytkownikom, że tworzą oni „wielką społeczność”. Systemowa wydajność i opłacalność cyfrowego obiegu treści w zupełności wystarczą, by w przyszłości zepchnąć papierowe książki do głębokiej niszy. Można na przykład zamknąć deficytowe biblioteki, a każdemu obywatelowi zafundować czytnik z abonamentem – wyjdzie taniej, czyż nie? Mniejsza o to, że darowalibyśmy wilkowi babcię w prezencie.
Na marginesie trzeba zauważyć, że nie ma tego złego, co by choć trochę nie wyszło na dobre – z badań wynika, że w epoce cyfrowej czytamy więcej niż kiedykolwiek, konsumenci książek elektronicznych czytają zaś chętniej niż ci, którzy trzymają się papieru. Inna sprawa to kwestia jakości tej lektury. Urządzenia kindlopodobne zapewniają jeszcze owo poczucie utonięcia w tekście, ale już tablety czy komórki – a to one, jako bardziej uniwersalne, zaczynają powoli wygrywać w wyścigu o zawartość klienckiego portfela – są niezrównane w rozpraszaniu uwagi. W konsekwencji zmienia się i dostosowuje sama literatura. Krótkie rozdziały, proste zdania, częste przywołania znanych już faktów: to oblicze prozy nowych czasów, stosunek z którą to zdecydowanie coitus wielokrotnie interruptus. Do tego jeszcze dochodzi seryjność, tak pożądana przez publiczność wychowaną na epickich serialach telewizyjnych współczesności; serialach, które stanowią dziś największą konkurencję dla dzieł literackich.
A zatem książka przetrwa, owszem, ale czy wciąż będziemy ją kochać?