„Troszczyłem się o własną zagładę” – napisał w tekście kończącym swoją ostatnią książkę zmarły przed tygodniem Imre Kertész, laureat Literackiej Nagrody Nobla, wielki pisarz
Dziennik Gazeta Prawna
Wedle popularnej legendy hrabia Jan Potocki, autor „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, przez lata polerował odpiłowaną od cukiernicy metalową kulkę – ostatecznie załadował ją do pistoletu i wystrzelił sobie w głowę.
Węgierski noblista Imre Kertész o samobójstwie pisał wielokrotnie, ale go nie popełnił. 31 marca tego roku zmarł w wieku 86 lat z przyczyn, które – ostrożnie używając słów (bo słów zawsze trzeba używać ostrożnie) – można uznać na naturalne.
Ale Kertész także miał swoją kulkę od cukiernicy, którą latami polerował. „Ostatnia gospoda”, bo o niej mowa, szczególne połączenie powieści, dziennika i eseju, miała być jego epitafium. Tak się złożyło, że data jej polskiej premiery praktycznie zbiegła się ze śmiercią pisarza. Wypada więc pozwolić Kertészowi pożegnać się tak, jak sobie tego życzył – „Ostatnią gospodą”.
*
Kertész, urodzony w 1929 roku w Budapeszcie w zasymilowanej rodzinie żydowskiej, w roku 1944 trafił, podobnie jak setki tysięcy innych węgierskich Żydów, do niemieckiego obozu zagłady. Wielce pospieszne (aczkolwiek zarazem wielce metodyczne) wymordowanie tych ludzi było w zasadzie finalnym aktem Holocaustu. Ale Kertész – nastoletni więzień Auschwitz-Birkenau i Buchenwaldu – przeżył, chociaż nie powinien był przeżyć; przeżył w rezultacie jakiegoś systemowego błędu, chwilowego zacięcia się maszyny śmierci. Po 30 latach od tamtych wydarzeń opublikował wybitną powieść „Los utracony” (1975), próbę opisu Zagłady oczami dziecka, które nie dopuszcza do siebie myśli, że rozpętany przez nazistów genocyd nie ma najmniejszego sensu – a przynajmniej nie ma sensu w powszechnie dotąd podzielanych kategoriach rozumienia świata i jego językowego opisu. Jest więc zdarzeniem radykalnie nowoczesnym, mechanizmem pochłaniającym i przetwarzającym nie tylko ludzkie ciała, lecz także wszelkie możliwe znaczenia. Ale Kertész w tej sprawie nigdy nie zgadzał się na kapitulację. Całą twórczość poświęcił praktycznie jednemu celowi – znalezieniu nowego, atonalnego języka do opisu Holocaustu i tego, co nastało po nim.
*
Kertész czerpał osobliwą satysfakcję z samoidentyfikacji jako członka praktycznie nieistniejącego plemienia, lubił o sobie myśleć, że jest jednym z ostatnich. Jednym z ostatnich trzeźwych konserwatystów w czasach, gdy prawica toczy z gęby czarną, populistyczną pianę, a lewica nawiązuje dziwaczny, antysemicki romans z islamem. Jednym z ostatnich melancholijnych ateistów („Gdyby Bóg istniał, byłbym wierzący”). Jednym z ostatnich europejskich świeckich Żydów, którzy nie rozpuścili się – choćby ze strachu przed prześladowaniami – w nieżydowskiej masie, ale którzy zarazem nie zgłaszają akcesu do żydowskiej wspólnoty („Pojęcie »Żyd« jest jednoznaczne tylko dla antysemitów”). Jednym z ostatnich świadków Zagłady. Jednym z ostatnich, którzy pamiętają o węgierskiej kolaboracji z nazizmem, a także o dekadach komunistycznego marazmu.
Literacka Nagroda Nobla, którą otrzymał w 2002 roku, wywołała na Węgrzech lekką konsternację. Raz, że mało kto w ogóle wiedział, kim jest autor „Likwidacji”, dwa, że Kertész stanowił żywy dowód na to, iż tamtejszy kurs polityki historycznej, wedle której Węgrzy byli ofiarami drugiej wojny światowej, dość znacząco rozmija się z prawdą. Entuzjazmu w węgierskich mediach tak czy owak nie było. Autor zresztą nie pozostaje dłużny – w „Ostatniej gospodzie” wielokrotnie wspomina o tym, że Budapeszt to miejsce duszne i nienawistne, w przeciwieństwie do Berlina, gdzie pisarz miał drugie mieszkanie.
*
„Ostatnia gospoda” jest w gruncie powieścią o próbie napisania powieści pod tym samym tytułem – próbie skazanej na niepowodzenie. Umysł – zatrzaśnięty w czaszce – pozostaje bystry i świadomy, ale ciało umiera, a przecież, paradoksalnie, ciało i umysł to nierozerwalna jedność („Moja dusza otwiera się na nieskończoność, powiedziałbym, gdybym wiedział, co to jest dusza i co to jest nieskończoność”).
Jest w tej książce smutek choroby, dramatyczne wyczekiwanie śmierci, niekiedy wyrażane z sentencjonalnym dystansem („Człowiek mający zmysł dobrego smaku w moim wieku już nie żyje”), a niekiedy – częściej – przybierające groteskową formę starczego zrzędzenia i użalania się nad sobą. Ale czytać „Ostatnią gospodę” należy z ograniczonym zaufaniem – u Kertésza wzajemna relacja fikcji i rzeczywistości bywa zagadkowa, a sam tekst „Ostatniej...” był przez autora wielokrotnie przerabiany i skracany. Czy narrator jest Kertészem we własnej osobie? Co w takim razie zrobić z „Dossier K.”, pisanym równolegle z „Ostatnią...” autobiograficznym wywiadem, który autor przeprowadził, na wzór „Testamentu” Witolda Gombrowicza, sam ze sobą? W „Dossier K.” tonacja jest całkiem odmienna: ironiczna, lapidarna, straceńczo żartobliwa. Które z tych wcieleń było prawdziwe? Odpowiedź wydaje się oczywista: i obydwa, i żadne z nich. „Zawsze miałem sekretne życie i tylko ono było prawdziwe” – to zdanie kończy „Ostatnią gospodę”.
*
„Młody człowiek, który zapytał, jak ktoś się staje pisarzem. Odpowiedziałem, że w mózgu człowieka zaczynają roić się zdania i kiedy je spisuje, wyglądają inaczej, niż je sobie wyobrażał. Poprawia jedną, dwie linijki, zdanie, czyli podejmuje walkę, by się wyrazić, i wtedy sama ta walka czyni go już pisarzem”.
Ostatnia gospoda | Imre Kertész | przeł. Kinga Piotrowiak-Junkiert | W.A.B. 2016