Ron Fricke uchwycił w „Samsarze” zarówno piękno, jak i szaleństwo współczesnego świata.

Pięć lat, dwadzieścia pięć krajów, setki godzin spędzonych na czekaniu na idealne ujęcie. „Samsara”, pierwszy od dwóch dekad film Rona Fricke’a, to wizualna uczta, eksperyment zapierający dech w piersiach. „Zawsze kręciłem niewerbalne filmy i zawsze będę to robił”, powiedział reżyser w jednym z wywiadów. A widzowie, którzy widzieli jego wcześniejsze filmy, zwłaszcza „Barakę”, wiedzą, czego się spodziewać. „Samsara” to hinduistyczne koło życia, niekończący się cykl narodzin i śmierci. Fricke nie trzyma się jednak kurczowo buddyjskiego klucza – po pierwszych ujęciach, w których oglądamy tybetańskich mnichów usypujących z piasku mandalę, amerykański reżyser zaczyna fascynującą wędrówkę po świecie.

Od arktycznych pejzaży po gorące pustynne piaski, od Wersalu po zakłady mięsne w Japonii, od Hawajów po zdewastowane przez huragan Katrina przedmieścia Nowego Orleanu. Zatrzymuje w kadrach piękno przyrody i zabytkowych monumentów, by za chwilę zderzyć je z narastającym chaosem industrialnej rzeczywistości. Niczym w „Barace” podgląda ludzkie rytuały – to może być zarówno chrzest, jak i pogrzeb afrykańskiego gangstera (chowanego w trumnie w kształcie pistoletu). Kadry zmieniają się niczym w kalejdoskopie, pozbawione jakiegokolwiek komentarza – poza piękną muzyką Lisy Gerrard z Dead Can Dance – mogą przez chwilę przypominać skakanie po telewizyjnych kanałach lub bezmyślne przeglądanie kolejnych stron internetowych. Ale Fricke swoje obrazy układa w logiczną całość, czasem zaskakując zderzeniem pozornie niepowiązanych ze sobą kadrów albo nieoczekiwanym wizualnym dowcipem. Jego film łatwo zignorować – wielu widzom może wydawać się olśniewającym, ale pustym i nieznośnym ciągiem skojarzeń. A jednak udało mu się w „Samsarze” uchwycić zarówno piękno, jak i szaleństwo współczesnego świata.

SAMSARA | USA2011 | reżyseria: Ron Fricke | dystrybucja: Hagi | czas: 102 min