Aktorzy dostają nawet grubo ponad 100 milionów dolarów za pracę przy jednym filmie, reżyserzy kilkukrotnie więcej. Przy pensjach z Fabryki Snów kwoty transferowe piłkarzy sprawiają wrażenie drobniaków.

Kiedyś wyznacznikiem aktorskiego prestiżu w Fabryce Słów było członkostwo w tzw. Klubie 20 Milionów, a więc zarabianie takiej kwoty w dolarach za jedną rolę. Najpewniejszym sposobem dołączenia do tego zacnego i rzecz oczywista dobrze sytuowanego grona było zdobycie Oscara – gdy już trzymało się statuetkę w dłoni, można było zacząć układać nową listę zakupów. Na przykład taki Denzel Washington wprawdzie na zarobki narzekać nie mógł, bo w drugiej połowie lat 90. regularnie kasował po 10–12 milionów za film, jednak gdy tylko został wyróżniony jako najlepszy aktor pierwszoplanowy za „Dzień próby”, jego gaża momentalnie podskoczyła i za „Wyścig z czasem” zapłacono mu już okrągłe 20 milionów. Podobnie Russell Crowe – za „Gladiatora” zainkasował jedynie 5 milionów, Oscar sprawił jednak, że jego wynagrodzenie bardzo szybko wzrosło i obecnie dostaje od trzech do czterech razy tyle.

Hugh Jackman dostał ofertę: 100 mln dol. za cztery kolejne filmy o Wolverinie. / Media

Czasy się jednak zmieniają, a wraz z upływem lat nagroda Amerykańskiej Akademii Filmowej przestała być przepustką do elity najlepiej opłacanych aktorów. Wiąże się to oczywiście z tym, iż najchętniej oglądane przez widzów produkcje niekoniecznie są doceniane przez oscarowe jury – „Avengers”, których wpływy z biletów przekroczyły półtora miliarda dolarów, byli nominowani tylko w jednej kategorii, przegrywając w niej zresztą z „Życiem Pi”.

Ani Johnny Depp, ani Robert Downey Jr, ani Leonardo DiCaprio nie mogą poszczycić się złotą statuetką, mimo to ten ostatni od 2001 roku regularnie kasuje po 20 milionów za film, ten drugi dostał oszałamiające 50 milionów dolarów za wspomnianych „Avengers”, a Depp nie tylko wyrównał ten wyczyn wypłatą za „Alicję w Krainie Czarów”, ale rok później przebił o 5,5 miliona czwartą częścią „Piratów z Karaibów”. I choć te kwoty potrafią zawrócić w głowie, kto inny może poszczycić się rekordem najwyższej gaży w historii kina, jeżeli za miarę przyjąć przelicznik dolarów na czas na ekranie. Przez długi czas był to Marlon Brando, który w „Supermanie” z 1978 roku zagrał ojca tytułowego herosa, pojawiając się w filmie na kilka minut i kasując za to gigantyczną na tamte czasy sumę 3 milionów dolarów. Szansę na przebicie tego wyczynu miał… Salvador Dali, który wynegocjował 100 tysięcy dolarów za godzinę na planie zdjęciowym ekranizacji „Diuny” w reżyserii Alejandra Jodorowsky- ’ego, gdzie wcielić miał się w postać Saddama IV. Ostatecznie jednak produkcję przerwano i film nie powstał.

James Cameron zarobił do tej pory na „Titanicu” 650 mln dol. / Bloomberg / Jacob Kepler

Nienakręcenie ani minuty materiału nie przeszkodziło z kolei Nicolasowi Cage’owi, który pod koniec lat 90. ubiegłego wieku otrzymał 20 milionów dolarów za niezagranie głównej roli w produkcji „Superman Lives”. Tak – za niezagranie. Jak tego dokonał? Podpisał kontrakt pay or play, który gwarantował mu wynagrodzenie niezależnie od tego, czy film ostatecznie powstanie, czy nie – gdy więc pojawiły się poważne kłopoty z produkcją, najpierw projekt porzucił Tim Burton (na takiej samej zasadzie jak Cage skasował 5 milionów), a potem odtwórca głównej roli, którego cała praca nad tym filmem ograniczyła się do udzielenia kilku wywiadów o tym, jak to fajnie będzie wcielić się w Człowieka ze Stali.

Biorąc jednak pod uwagę liczby bezwzględne, na czele zestawienia aktorów, którzy zainkasowali czek opiewający na najwyższą kwotę za pracę na planie pojedynczej produkcji, jest Keanu Reeves. Początkowo rolę Neo w „Matriksie” wtedy bracia, teraz już rodzeństwo Wachowskich zaproponowało Willowi Smithowi. Ten odmówił i choć do biednych się nie zalicza, z pewnością pluje sobie w brodę, bo ostatecznie zlecenie to w sumie warte było 262 miliony dolarów. Tyle Reeves otrzymał za zagranie w trzech częściach serii, rekord ustrzelił zaś dzięki drugiej odsłonie trylogii, „Matriksowi: Reaktywacji” – jeżeli do podstawowej gaży 15 milionów dolarów doliczyć wynegocjowane przez aktora 15 proc. od wpływów z biletów, w sumie otrzymujemy 126 milionów – do dziś żaden inny aktor nie dostał więcej.

Kluczem do otrzymania przelewu tak gigantycznego, że liczba zer spowodowałaby awarię konta bankowego przeciętnego Kowalskiego, jest procent od zysków. Powoli staje się normą, że oprócz wynagrodzenia podstawowego największe gwiazdy decydują się wziąć na siebie część ryzyka związanego z niepewnymi wpływami z biletów, uzależniając od nich ostateczną wielkość wypłaty. Gra jest jednak warta świeczki – dzięki tak skonstruowanym kontraktom za cztery części „Mission: Impossible” Tom Cruise zainkasował 290 milionów dolarów (rekordowa gaża za wcielenie się w jedną postać) i kolejne 100 milionów za „Wojnę światów”, na konto Bruce’a Willisa za „Szósty zmysł” wpłynęło 120 milionów (miał 17 procent z zysków), a Tom Hanks otrzymał 70 milionów za rolę Forresta Gumpa.

Jest jednak pewna grupa zawodowa w Fabryce Snów, która wypłaty tej wielkości nazywa drobnymi na waciki – to reżyserzy. Nie od dziś wiadomo, kto podpisał najlepszy kontrakt w historii Hollywood, od ubiegłego roku wiemy zaś dokładnie, ile był wart. Chodzi oczywiście o George’a Lucasa, który w latach 70. wykazał się niezwykłym sprytem i tak negocjował z wytwórnią, że zachował dla siebie wszystkie prawa do postaci, fabuły, a także do produkcji gadżetów związanych z jego sztandarowym dziełem – „Gwiezdnymi wojnami”. Gdy w 2012 roku odsprzedał swoją firmę, a tym samym prawa do kosmicznego uniwersum Disneyowi, stan jego konta powiększył się o 4 miliardy dolarów. Dołączyły one do około 3 miliardów, które już tam były, bo choć w swojej karierze Lucas wyreżyserował w sumie tylko sześć filmów, był niezwykle aktywnym scenarzystą, zwłaszcza zaś producentem, poza tym na samym „Mrocznym widmie” zarobił 400 milionów dolarów.

Drugi na liście najbogatszych reżyserów Fabryki Snów Steven Spielberg pozostaje daleko w tyle, bo jego majątek wycenia się na jedyne 3 miliardy, na które złożyło się między innymi 250 milionów za „Park jurajski”. Ci dwaj dzierżą więc tytuł największych krezusów, miano największego farciarza Hollywoodu przypadło jednak Jamesowi Cameronowi. Można by pomyśleć, że reżyser, scenarzysta i producent najbardziej kasowego filmu wszech czasów, „Avatara” w największym stopniu obłowił się właśnie na tym obrazie. Otóż nie. Choć biegające po Pandorze niebieskie ludziki uczyniły go bogatszym o 350 milionów dolarów, rekordową gażę otrzymał za „Titanica” i było to dzieło przypadku. Zgodnie z kontraktem powinien był dostać 8 milionów za reżyserię oraz 600 tysięcy za napisanie scenariusza. Gdy jednak koszty produkcji zaczęły rosnąć, a film znacząco przekroczył zakładany budżet, Cameron zrzekł się swojej gaży, zadowalając się niemałym procentem od przyszłych wpływów z biletów. Ponieważ zaś, łącznie z wpływami z reedycji 3D, „Titanic” zarobił blisko 2,2 miliarda, zamiast 8 milionów jego reżyser ostatecznie zainkasował astronomiczne 650 milionów dolarów. Wszyscy powinniśmy zapamiętać tę kwotę i gdy nasze dzieci zaczną snuć marzenia o zostaniu aktorem czy aktorką, natychmiast wybić im te głupoty z głowy i w zamian kupić pierwszą kamerę.