„Don Jon” to popis artystycznej impotencji Josepha Gordona-Levitta. Na domiar złego doświadczony aktor i początkujący reżyser musi cierpieć na rozdwojenie jaźni. Choć we własnym filmie gra seksownego podrywacza, po drugiej stronie kamery przypomina oblanego rumieńcem nowicjusza.

Niepewny swych reżyserskich umiejętności Gordon-Levitt mizdrzy się do odbiorcy, mruga do niego okiem i próbuje całego arsenału wypróbowanych trików. Ostatecznie nie oferuje mu nic więcej niż twórca typowego hollywoodzkiego produkcyjniaka. W związku z tym widz „Don Jona” ma prawo czuć się jak ktoś, kto umówił się na randkę z dominą, a skończył w łóżku z zakonnicą. Film Gordona-Levitta zaczyna się obiecująco. Przystojny Don Jon w każdy weekend bez trudu zaciąga do sypialni kolejne ochotniczki. Tytułowy bohater mógłby jednak powtórzyć za Woodym Allenem: „Jestem tak dobrym kochankiem, ponieważ dużo ćwiczę samodzielnie”. Wszystko dlatego, że mężczyzna ponad dziewczyny z krwi i kości stawia plastikowe gwiazdki porno, z którymi obcuje za pośrednictwem internetu. Oryginalna gra wstępna prowadzi jednak w „Don Jonie” do przewidywalnego punktu dojścia. Główny bohater w końcu spotka dziewczynę, która wybije mu z głowy uzależnienie i weźmie jego los w swoje zręczne ręce. Widoczny w „Don Jonie” flirt mainstreamu z przemysłem porno to żadna nowość.

Kłopot w tym, że amerykańskie kino w przeszłości potrafiło uwodzić swego partnera z większą finezją. Przykład udanego mariażu przeciwstawnych stylistyk komedii romantycznej i kina XXX stanowiło choćby „Zack i Miri kręcą porno”. W porównaniu z operującym dosadnym humorem filmem Kevina Smitha debiut Gordona-Levitta jest jak „Gość Niedzielny” położony na półce obok „Playboya”. Reżyser „Don Jona” razi za sprawą niespójności proponowanej wizji świata. W pewnym momencie każe iść do diabła seksownej partnerce Don Jona. Barbara zasłużyła na krytykę, gdyż próbowała upodobnić swój związek do wzorców podpatrzonych w hollywoodzkich filmach, na czele z ukochanym „Titanikiem”. Statek jej oczekiwań rychło wyrżnął jednak w górę lodową rzeczywistości. Wbrew pozorom Gordon-Levitt tak naprawdę wcale nie różni się od swojej bohaterki. Mimo deklarowanego na każdym kroku pragnienia oryginalności powiela kolejne schematy komedii romantycznej. Gdy reżyser zaczyna natomiast odczuwać brak kreatywności, sięga po najczystszy szantaż emocjonalny.

Tadeusz Konwicki powtarzał sarkastycznie, że gdy literat chce wzruszyć czytelnika, powinien napisać książkę o małej dziewczynce w czasach Holokaustu. U Gordona- Levitta figurę tę zastępuje zmagająca się z traumą kobieta w średnim wieku. Doświadczona, choć wciąż seksowna Esther wzbudza autentyczny zachwyt Don Jona. Jak można się było spodziewać, poznana w szkole wieczorowej bohaterka udziela młodszemu mężczyźnie lekcji życia. Być może przy okazji mogłaby także zaprosić Gordona- Levitta na intensywny kurs reżyserii.