PORTRET | „Boska Florence” Stephena Frearsa oraz biografia „Znowu ona!” Michaela Schulmana przypominają o największej aktorce naszych czasów. I udowadniają, że w przypadku Meryl Streep nie jest to puste hasło
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Zacznijmy od filmu Stephena Frearsa. Przyznaję, że trochę się go bałem, chociaż na materiale oparty był więcej niż efektownym. A może właśnie dlatego... Przypomniałem sobie w mgnieniu oka, jak Meryl Streep zagrała kilka lat temu Margaret Thatcher, zgarniając zresztą za tę rolę swego trzeciego Oscara. W „Żelaznej Damie” na wysokości zadania stanęli nawet charakteryzatorzy, upodobniając aktorkę do brytyjskiej premier do tego stopnia, że chyba bardziej się nie dało. Streep miała więc na ekranie makijaż Thatcher, jej garsonki, jej sposób chodzenia i cedzenia słów. Rola stała się prawdziwym wyczynem, tyle że w mniejszym stopniu aktorskim, a w większym arcydziełem imitacji. Biorąc pod uwagę, że artystka miewała już podobne ciągoty (chociażby w filmie „Julie i Julia”, gdzie wcieliła się w słynną kucharkę Julię Child), można się było jej ostatniego występu obawiać. Tym bardziej że Florence Foster Jenkins to rola wręcz pisana na techniczny popis. Arystokratka, która stała się powierniczką takich sław, jak dyrygent Arturo Toscanini. Aktywistka, która postanowiła zarazić muzyką nie tylko sobie najbliższych, nie szczędząc na to sił i pieniędzy. Pasjonatka, która tak bardzo kochała śpiewać, że nie słyszała własnego głosu i nie dostrzegała ograniczeń. Oszukiwana przez sowicie opłacanych nauczycieli, przekupywanych przez życiowego partnera krytyków realizowała więc miłość swego życia. Aż wreszcie wystąpiła na najbardziej prestiżowej ze scen – w nowojorskiej Carnegie Hall.
Panią Jenkins zagrała w „Boskiej” z ogromnym sukcesem Krystyna Janda, unikając pokusy szarży, ale ta postać do czegoś podobnego prowokuje. Zachęca też, by postawić na samą komediowość, zabawić się mitem najgorszej śpiewaczki świata, jej nawykami i śmiesznostkami. Coś podobnego – nawet bez woli aktorki – mogłoby się zakończyć kompromitacją, ośmieszeniem bohaterki. I o tym właśnie myślałem, wchodząc na seans. Nie doceniłem jednak Meryl Streep. Owszem, jej Florence Jenkins bywa upiornie śmieszna. Ale za chwilę radość się kończy, śmiech zastępuje uśmiech zrozumienia, może i współczucie. Pani Jenkins w interpretacji Streep ma w sobie trudny do nazwania, bezbrzeżny smutek. I chyba znacznie większą, niż nam się zdaje, świadomość własnych możliwości i ograniczeń. Kiedy na łożu śmierci mówi, że może nie umiała śpiewać, ale nikt nie powie, że nie śpiewała, wywołuje najczystsze wzruszenie. Wygrywa bezdyskusyjnie, dostaje nieskończone bisy.
To absurd, ale nie doceniłem Meryl Streep. Nie wiem, czy za występ u Frearsa dostanie swą dwudziestą w karierze nominację do Oscara, ale dla niej samej ma to już chyba niewielkie znaczenie. Niektórzy żartują, że właśnie ona zaprzecza obowiązującym w Hollywood utartym od zawsze regułom. Dziś ma sześćdziesiąt siedem lat, od niemal czterdziestu nie opuszcza ekranu. Przy tym nie popełnia błędu niektórych równie jak ona utytułowanych kolegów, dla ilości nie poświęca jakości. W dorobku Roberta De Niro albo Ala Pacino nietrudno znaleźć rzeczy kuriozalne. W filmografii Streep są co najwyżej tytuły słabsze, ale nie ma powodów do wstydu. Jeden, dwa, góra trzy filmy rocznie, a nie od siedmiu do dziesięciu – Streep dba o to, by nie zanudzić sobą widowni. Przy okazji też wie, że nadprodukcja obniża wartość. Za drugoplanową rolę w „Diabeł ubiera się u Prady” nieustępliwie wynegocjowała pięć milionów dolarów honorarium, grożąc, że za mniej po prostu nie zagra. Producenci musieli się zgodzić.
Otoczona szacunkiem stała się najwyższym punktem odniesienia. Mówi się, że jest największą aktorką naszych czasów, i nikomu nie przychodzi do głowy, by to kwestionować. Poza nią samą. „Mogę wam coś zdradzić? Nie istnieje ktoś taki, jak n a j l e p s z a aktorka. Nie istnieje najwybitniejsza w s p ó ł c z e s n a aktorka. Dzięki swej pozycji posiadłam tę tajemną wiedzę i mogę was zapewnić, że to prawda” – mówiła Meryl Streep w 2009 roku. Słowa te stały się mottem do biografii aktorki napisanej przez dziennikarza i eseistę związanego z „New Yorkerem”, Michaela Schulmana. U nas książka nazywa się „Meryl Streep. Znowu ona!” (wyd. Marginesy), warto jednak przyjrzeć się tytułowi oryginału „Her Again. Becoming Meryl Streep”. Druga część staje się kluczem do zrozumienia całości i docenienia wyjątkowości książki Schulmana. Becoming Meryl Streep – stając się Meryl Streep. Schulman kończy swą opowieść tam, gdzie tradycyjna biografia gwiazdy kina powinna dopiero nabierać rozpędu. Bohaterka zdobyła już pierwsze ostrogi w świecie filmu, zagrała w „Łowcy jeleni” Michaela Cimino, „Manhattanie” Woody’ego Allena, „Sprawie Kramerów” Roberta Bentona. Role niewielkie, ale znaczące. Za pierwszą otrzymała nominację do Oscara, za ostatnią pierwszą w swej karierze statuetkę. I w tym momencie opowieść się urywa. Wszystkie następne sukcesy aktorki znamy lub wydaje nam się, że znamy. U Schulmana poznajemy jedynie moment graniczny – kiedy Meryl Streep stawała się Meryl Streep.
Jest więc o domu rodzinnym, ale mniej, niżbyśmy się spodziewali. Najwięcej za to o czasach szkolnych. Z początku amerykański stereotyp, który dotknął nawet kogoś takiego jak ona. Była cheerleaderką, spotykała się z chłopakami, którzy grali w futbol, zostawała królową bali absolwentów. Jednak już wówczas – jeśli to było możliwe – miała do tego nutę dystansu. A może tylko nam się tak wydaje, bo nakładamy sobie obraz Meryl, jaką znamy? Czytając książkę, odnosi się wrażenie, że była bardziej świadoma od innych, z rozmysłem – powtórzmy: na ile to było możliwe – kierowała swymi wyborami. Najpierw skończyła wydział dramatyczny Vassar College, potem bliźniaczy na prestiżowym Yale University. Podczas studiów grała sporo na scenie, dotykając bardzo różnorodnego repertuaru. Były w nim sztuki Tennessee Williamsa i Arthura Millera, ale również Duniasza z „Wiśniowego sadu” Czechowa. Współpracowała w Yale z Andrzejem Wajdą, gdy przyjechał do Stanów, by zrealizować „Biesy” Dostojewskiego. Przy pracy nad tym spektaklem wciąż początkująca aktorka poznała Elżbietę Czyżewską i nie ukrywała nią fascynacji. Jej ślad odnajdujemy w drugiej oscarowej roli Streep w „Wyborze Zofii” Alana Pakuli, w sporej mierze mówionej po polsku.
Byli więc na jej artystycznym starcie Czechow i Dostojewski, był też Szekspir ze „Snem nocy letniej” oraz „Miarką za miarkę”. W tej ostatniej grała Streep Izabelę, gotową poświęcić życie brata za zachowanie własnej cnoty. Tyle że już wówczas nie robiła niczego bezkrytycznie, pytając o motywacje swych bohaterek, o psychologiczne prawdopodobieństwo takich ich postępków. Później to tylko przybrało na sile. Wiadomo, że w „Sprawie Kramerów” napisała na nowo część dialogów granej przez siebie Joanny oraz niemal w całości jej przemowę w sądzie. Przekonała bowiem reżysera Roberta Bentona, że czegoś podobnego nie powiedziałaby kobieta.
Nigdy nie była klasycznie piękna, ale niewiele sobie z tego robiła. Gdy nie dostała z tego powodu roli w „King Kongu” Johna Guillermina, nie wahała się, by zawstydzić publicznie producenta Dino De Laurentiisa, odpowiadając płynnie po włosku na jego seksistowską uwagę. Gotowa była poświęcać siebie dla miłości. Argumentem za występem w „Łowcy jeleni” było to, że grał tam również John Cazale, wtedy już chory na raka płuc. Streep mogła być blisko ukochanego, w ostatnich jego miesiącach, żyjąc właściwie tylko dla niego. Gdy umarł niemalże na jej rękach, miała poczucie, że skończył się jej cały świat.
Poruszające to fragmenty książki Michaela Schulmana, może najbardziej oryginalnej z aktorskich biografii, jakie wpadły mi w ręce. To dobry moment, by odnowić swą znajomość z Meryl Streep. Poznać świat według Meryl Streep i pogodzić się, że ma i będzie mieć przed nami swoje tajemnice.
Meryl Streep. Znowu ona! | Michael Schulman | przeł. Robert Waliś | Marginesy 2016