Narzekanie na stan współczesnej popkultury należy do ulubionych rozrywek dyżurnych ekspertów z telewizji śniadaniowej. Przy okazji premiery „Spring Breakers” jednym głosem z owymi celebrytami intelektu przemówiła także lwia część polskiej krytyki filmowej. W recenzjach najnowszego dzieła Harmony’ego Korine’a do znudzenia powtarzają się zachwyty nad sposobem, w jaki reżyser obnażył pustkę nastoletniej egzystencji bohaterów. W podobnych głosach pobrzmiewa ton fałszywej wyższości i złośliwej satysfakcji, którego brakuje jednak samemu „Spring Breakers”. Owszem, Korine rzeczywiście wykpiwa popkulturę za sprawą przedrzeźniania jej własnego języka. Biegłością w sztuce pastiszu faktycznie dorównuje „Urodzonym mordercom” Olivera Stone’a czy najważniejszym dokonaniom Gregga Arakiego.
Prawdziwa klasa „Spring Breakers” polega jednak na umiejętności połączenia drwiny ze zrozumieniem, szyderstwa ze współczuciem. Gdy jedna z bohaterek – słowami rodem z podręcznika dla pensjonarek – skarży się na poczucie bezsensu swojego życia, jesteśmy w stanie w pełni odczuć autentyzm jej goryczy. Mimo podjętej przez egzaltowane studentki próby wyrwanie się z zaklętego kręgu pozostanie jednak niemożliwe. „Spring Breakers”, choć chwilami nieodparcie zabawne, ostatecznie okazuje się bardziej przygnębiające niż dowolny traktat Schopenhauera. Być może postawa bohaterek kończy się klęską dlatego, że nie zakłada żadnego precyzyjnego planu. W praktyce ogranicza się wyłącznie do celebracji wiecznego teraz. Tak właśnie należałoby chyba interpretować ich stosunek do tytułowych wiosennych ferii. Wyjazd na Florydę okazuje się pretekstem do opętańczego karnawału wspartego powtarzanym jak refren zaklęciem „spring break forever”.
Świetnym pomysłem Korine’a było zetknięcie bohaterek z kapłanem tej orgiastycznej mszy – Mr. Alienem. Ni to gangster, ni to raper staje się dla czwórki studentek przewodnikiem po świecie wódy, koki i dubstepu. Po pewnym czasie dziewczyny ośmieszają jednak jego buchający testosteronem autorytet i ogłaszają własną niezależność. Pozorny manifest triumfującego feminizmu okazuje się jednak w praktyce jeszcze jedną deklaracją dezorientacji. Pełen przemocy finał – ironicznie nawiązujący do wspominanego w filmie „Człowieka z blizną” – przynosi dziewczynom upragnioną radość chwilowego wyzwolenia. Korine nie ma jednak wątpliwości, że rzeczywistość wystawi im za nie solidny rachunek. Jeśli – jak chciałaby jedna z bohaterek – życie jest jak gra komputerowa, w każdej chwili ktoś może bez ostrzeżenia wcisnąć „game over”.
Spring Breakers | USA 2012 | reżyseria: Harmony Korine | dystrybucja: ITI Cinema | czas: 92 min | Recenzja: Piotr Czerkawski | Ocena: 5 / 6