Pandemia najpierw kulturę sparaliżowała, potem wypchnęła z budynków na zewnątrz. Ale teatry pod gołym niebem były u nas modne już 150 lat temu. Czasem czysto rozrywkowe, czasem z ambicjami, ale zawsze blisko oczekiwań widza.
Pandemia najpierw kulturę sparaliżowała, potem wypchnęła z budynków na zewnątrz. Ale teatry pod gołym niebem były u nas modne już 150 lat temu. Czasem czysto rozrywkowe, czasem z ambicjami, ale zawsze blisko oczekiwań widza.
Odnajbliższej soboty mogą być organizowane spektakle na świeżym powietrzu przy udziale 50 proc. publiczności. A od końca maja już pod dachem, ale nadal z połową widowni. Przez ponad rok teatry musiały przystosować się do nadzwyczajnych warunków pracy. Wiele instytucji z konieczności postawiło na streaming, czyli emisję przedstawień na żywo w internecie. Dla widzów było to wygodne, bo nie musieli wychodzić z domu. Dla teatrów – niespecjalnie dochodowe, bo przecież nie dało się skontrolować, ile osób korzysta z jednorazowego płatnego dostępu do platformy streamingowej. Sztuka online była wymuszoną strategią przetrwania.
Teatr jak film
„Najgorszy dla mnie scenariusz, że teatr się ufilmowi i stanie się teatrem telewizji, tylko nowym. To wydaje mi się najgorszy kierunek. Nie chciałabym, żeby teatr się teraz podporządkował estetyce filmowej czy prymatowi online’u. Teatr to nie kino. Spektakl to nie film” – to głos widza z raportu „Obecność teatrów w przestrzeni online w trakcie pandemii” z lutego 2021 r. wydanego przez Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie. Podobnie myślą dyrektorzy teatrów. – Teatr internetowy może być ciekawostką, ale musimy wreszcie wrócić do instytucjonalnego działania. Nie chodzi chyba o to, aby utrzymywać wielkie, ogrzane budynki. One muszą służyć ludziom, tęsknimy do naszych widzów – mówił mi kilka miesięcy temu Paweł Łysak, reżyser teatralny i dyrektor Teatru Powszechnego w Warszawie.
Nikt jednak nie powiedział, że teatr może funkcjonować tylko w gmachu albo w sieci. Pandemiczne miesiące obrodziły w przedstawienia pod gołym niebem dla publiki, która koniecznie chciała wyjść z domu, a nie mogła zasiąść pod tradycyjną sceną. O ile dopisywała pogoda, a widzowie przestrzegali ograniczeń sanitarnych, wstęp do teatru na otwartym powietrzu miał każdy, komu rozłąka ze sztuką zaczęła doskwierać. Plenerowe spektakle odbywały się nie tylko w wielkich miastach jak Warszawa czy Wrocław, ale i tych mniejszych jak Toruń czy Leszno.
Już od kilku sezonów w porze letniej tłumy warszawiaków wylegały na pl. Konstytucji, by na ławkach albo na stojąco obserwować spektakle plenerowe organizowane przez pobliski Teatr Polonia. Przedpandemiczne przedstawienia teatru Krystyny Jandy wystawiane w plenerze zdążyły już się wpisać w wakacyjny krajobraz stolicy. I frekwencja cały czas dopisuje. – Na jednym przedstawieniu na pl. Konstytucji bywało nawet 300–500 osób. Są widzowie, którzy cały rok czekają na konkretne tytuły i przychodzą na wszystkie spektakle. Dla widzów to bardzo ważny moment w roku – mówi Ewa Ratkowska, producentka przedstawień plenerowych Polonii. Ubiegły rok był rzeczywiście wyjątkowy. A to dlatego, że Polonia nie grała spektakli u siebie, tylko na wyjeździe – w Koneserze na Pradze. W tym roku teatr planuje ponad 30 przedstawień pod chmurką – tradycyjnie na pl. Konstytucji oraz pod Och-Teatrem. A do tego siedem występów na terenie Konesera. Wstęp na wszystkie wydarzenia jest bezpłatny, bo – jak podkreślają organizatorzy – to jest siła i sens tych spektakli. W zeszłe wakacje nawet koronawirusowi nie udało się pokrzyżować planów repertuarowych, bo chętnych do kontemplowania sztuki na otwartym powietrzu nie brakowało. – Jak frekwencja ma się do pandemii, pokaże nam ten rok – twierdzi Ratkowska.
W Warszawie idea teatrów na zewnątrz (ściślej: ogródkowych) to nic nowego. Istniały tu od drugiej połowy XIX w., kiedy zakończyło się powstanie styczniowe, a z powodu cenzury wielu artystów nie mogło oficjalnie występować. Korzystali więc z plenerowych scen (połączonych z restauracjami teatrów Tivoli, U Giersza czy Pod Mostem), bo teatr w ogrodzie uchodził za ludowy – z założenia „niegroźny”. Na stołecznych scenach pod gołym niebem doliczono się w tym czasie 80 premier polskich sztuk. Występowali tu przeważnie artyści początkujący oraz przyjezdni, bo na wakacje większość koncesjonowanych przez carat aktorów udawała się na urlopy, a teatr przecież nie znosi próżni. Do Warszawy zjeżdżali więc aktorzy z Kalisza, Radomska, Lwowa czy Poznania i od czerwca do września zapewniali rozrywkę – czasem z domieszką patriotycznych treści – klientom restauracji. Przez estradę ogródkową przewinęły się takie późniejsze sławy jak Ludwik Solski, Aleksander Zelwerowicz czy Gabriela Zapolska.
Między kawiarnią a wrotkarnią
Taki teatr rozkwitał do wybuchu I wojny światowej. Potem zniknął, a XIX-wieczną inicjatywę udało się reaktywować dopiero na początku lat 90., kiedy pisarz Andrzej Tadeusz Kijowski zorganizował w Warszawie Konkurs Teatrów Ogródkowych. Dlaczego wtedy? Czas transformacji ustrojowej był okresem próby zdefiniowania sztuki i jej formuły na nowo. Nowokapitalistycznemu pokoleniu marzył się teatr impresaryjny, bez stałej siedziby, możliwy do skrzyknięcia się w czasie urlopu i rozejścia po zakończeniu wakacji. Pomysłodawca wymyślił kulturalno-rozrywkową hybrydę. Coś z pogranicza kawiarni, wrotkarni i studia telewizyjnego, czyli teatr bez patosu, ideologicznego zadęcia i utyskiwania nad tym, jak to trudno uprawiać sztukę, gdy państwowy mecenat ustępuje miejsca prywatnym sponsorom.
„Teatr jest z gruntu obcy dusznej teatralnej sali, w której zamknął go wiek XIX. Cały wielki teatr: antyczny, średniowieczny, elżbietański, commedia dell’arte, Molier – to wszystko było pisane na wolne powietrze. Dla publiczności, która nie musiała czekać na przerwę, by uraczyć się piwem. Dla publiczności, która nie była winna przed teatrem klęczeć. W tym sensie cała tradycja teatralna jest «ogródkowa» i taką chcę odtworzyć. Marzy mi się teatr, który się nie puszy. Nie nudzi, nie udaje świątyni, którą nie jest” – napisał Kijowski we wspomnieniach na stronie internetowej KTO.
Jurorzy konkursu oceniali… zdolność aktorów do skupiania na sobie uwagi publiczności. Bo otwarty teatr przy kawiarni czy restauracji to specyficzne miejsce. Nie ma się co oszukiwać – ludzie przychodzili tu na kawę lub wino, spotkać się, posiedzieć, poplotkować i przy okazji coś obejrzeć. „Ludzie już są, a teatr przybywa potem. I próbuje zagrać swoją rolę” – tłumaczył obrazowo Kijowski. Dzięki jego pomysłowi na szerokie wody wypłynęły znane później z dużego ekranu aktorki Jolanta Fraszyńska i Edyta Olszówka. A do 2006 r. udało się w Warszawie zorganizować blisko 900 ogródkowych pokazów teatralnych dla około 200 tys. widzów.
Sceny ogródkowe są nadal modne, tylko raczej w mikroskali. Na Strzeszynie Greckim w Poznaniu działa Teatr Ogródkowy Oli i Artura Szychów – zawodowy, ale nieinstytucjonalny, nie posiada formy prawnej. W tej części miasta brakuje osiedlowej tkanki kulturotwórczej, więc inicjatywa małżeństwa Szychów jest tym bardziej cenna. Jeszcze przed pandemią, jesienią 2019 r., Ola i Artur postanowili zaadaptować domową salę do jogi na potrzeby teatru, a w przydomowym ogródku, który ma odpowiedni układ, zorganizowali amfiteatralną widownię na 35–50 miejsc. Spektakle zaczynają się z początkiem lipca i trwają do końca sierpnia. Przychodzą na nie rodzice z dziećmi, bo to teatr aktorsko-lalkowy. Ale wybuch pandemii w marcu 2020 r. udaremnił funkcjonowanie teatru pod chmurką – udało się zagrać osiem razy i trzeba było zawiesić działalność. Szychowie nie rzucili się jej odwieszać – czekają, aż szczepienia przyniosą widoczny efekt. Może ruszą pod koniec lata, może jesienią. Pytam, czy pandemia nie zrujnowana im biznesu. – To tak naprawdę nie jest biznes. Wykorzystujemy nasz dom, ogród, naszą salę, więc właściwie nie ma kosztów. Adaptacja widowni zewnętrznej i wewnętrznej, oświetlenie, aparatura, szatnia, toaleta są finansowane z prywatnego wkładu. Teksty, kostiumy, scenografia, opracowanie muzyczne, reżyseria i gra aktorska to również nasza działka. Jeśli gramy spektakle wyjazdowe, wtedy negocjujemy ceny i wystawiamy rachunek przez Poznańską Fundację Artystyczną. Kiedy występujemy w ogródku, nie sprzedajemy biletów i nie zamierzamy tego robić. Chętni mogą wrzucić pieniądze do puszki, ale bardzo ważne, aby nastąpiło to dopiero po spektaklu. Dla nas to bardziej idea jednoczenia osiedla niż forma zarabiania – zapewnia Artur Szych.
W Lesznie działa Sąsiedzki Teatr Podwórkowy. Podobnie jak ogródkowa scena Szychów, też ma na celu integrację mieszkańców. Na tym jednak podobieństwa się kończą, bo leszczyński teatr jest dotowany przez miasto i został uruchomiony rok temu, aby ulżyć ludziom z osiedla w pandemii. – W 2020 r. odwołano większość imprez kulturalnych i integrujących mieszkańców, jak Rynki Śniadaniowe, Kina ze Smakiem albo Leszczyński Uliczny Festiwal Artystyczny. Pojawił się więc pomysł mieszkańców, by wypełnić tę lukę i umożliwić mniejsze spotkania w bezpiecznych warunkach. Organizatorzy Sąsiedzkiego Teatru Podwórkowego mogli na jedno popołudnie odczarować podwórka i zamienić je w plenerową salę teatralną z leżakami i kolorową sceną – opowiada Martyna Włudarczyk z wydziału promocji i rozwoju Urzędu Miasta Leszna.
Od lipca do września 2020 r. Sąsiedzki Teatr Podwórkowy dał dziewięć spektakli, a dla dzieci wystąpiły Teatrzyk Pompon i Teatrzyk Herbi. W tym roku miasto zamierza kontynuować ten projekt.
Garderoba w krzakach
– Faktycznie forma teatru plenerowego to nic nowego – przyznaje Marek Kocot, aktor i reżyser teatralny związany obecnie z Teatrem Współczesnym we Wrocławiu. – Śmiało możemy stwierdzić, że to pierwotna forma teatru, która rodziła się przy ognisku, towarzyszyła świętom ludowym i wydarzeniom religijnym. Za jarmarkami podążali minstrele i wędrowne trupy komediantów. Grano na placu, pomiędzy jarmarcznymi budami. Wszędzie tam, gdzie przychodził widz, chociaż sztuka nie była na liście jego potrzeb pierwsza. Budynki teatralne, jeszcze częściowo pod gołym niebem, to dopiero okres renesansu (hiszpańskie corso, teatry londyńskie). A scena pudełkowa w zamkniętej sali oświetlanej blaskiem świec to barok (opera włoska). W Polsce pierwsze budynki teatralne ze sceną włoską powstały za Władysława IV. Światowy powrót do wielkich widowisk plenerowych to Bayreuth, wielka reforma teatru i Ryszard Wagner.
Wrocławski Teatr Plenerowy nie ma wagnerowskiego rozmachu i powstał w dużo skromniejszych warunkach. Idea teatru na trawniku zrodziła się cztery lata temu. Co skłoniło pomysłodawców do tego kroku? Przede wszystkim tęsknota za letnią sceną. W latach 1997–2002 Kocot mieszkał na Wybrzeżu, a tam granie na otwartym powietrzu nie było niczym wyjątkowym – było normą. Po drugie żal, że Wrocław nie korzystał z możliwości, jakie ma. W parku Staromiejskim istnieje scena plenerowa, ale Teatr Lalek, który urzęduje w okolicy, używa jej rzadko. Jest jeszcze amfiteatr na osiedlu WUWA, ale porósł trawą i został odebrany miastu przez naturę. Trzecim impulsem, który spowodował powstanie WTP, był rachunek ekonomiczny. Na wakacyjne miesiące teatry instytucjonalne się zamykają, co nie oznacza, że aktorzy znikają, a miasto pustoszeje. Jest komu i dla kogo grać, a infrastrukturę można sobie zorganizować. Park jest optymalnym miejscem. – Niech sceną będzie trawnik, kopułą teatru niebo, garderobą pobliskie krzaki, jak u Szekspira we „Śnie nocy letniej” – tłumaczy obrazowo Kocot.
Wrocławski Teatr Plenerowy występuje w sezonie letnim w niedziele, a widownia jest bardzo zróżnicowana w zależności od tego, w której części miasta pojawi się grupa. Przychodzi sporo seniorów, dzieci z ubogich rodzin, ale też niemało trzydziesto- i czterdziestolatków z wózkami czy na rowerach, kiedy scena rozbije się akurat w parku usytuowanym obok nowych osiedli. Z kolei w Śródmieściu na widowni zasiadają wielopokoleniowe rodziny romskie. Publiczność bywa bardziej lub mniej wymagająca, ale generalnie szuka rozrywki. W 2018 r. WTP wystawiał kryminał buffo („Ogród rogaczy”), rok później była komedia dell’arte („Parady” Jana Potockiego), w kolejnym sezonie poemat heroikomiczny „Mikołaj z Czarnolasu”. W najbliższym sezonie będzie poważniej – na stulecie urodzin Tadeusza Różewicza teatr przygotowuje plenerową wersją „Kartoteki”.
– Robimy teatr popularny, ale nie głupi. Żeby nie było ani zbyt familijnie, ani zbyt elitarnie. Rozrywka, owszem, ale inteligentna, z uszczypliwą pointą. Nie możemy mierzyć zbyt ambitnie, bo pozostaniemy niezrozumiali. Nie możemy także być infantylni, bo opuści nas starsza publiczność. A i samo przedstawienie nie powinno trwać dłużej niż 75 min, by utrzymać zainteresowanie widza – wyjaśnia Kocot i podkreśla, że dla niego liczą się widzowie, a nie recenzenci. Zresztą ci ostatni jakoś się nie kwapią na występy WTP. Teatr plenerowy uchodzi za gorszy od tego, który zajmuje stałą siedzibę pod dachem, musi więc wysłuchiwać niesprawiedliwych epitetów na swój temat: plebejski, nieartystyczny. Fakt, nie ma tu gwiazdorskiej obsady, toteż łowcy autografów nie polują pod drzewem na popularnego aktora bądź znaną aktorkę. Skandali też próżno szukać (brak scen rozbieranych czy obrażających uczucia religijne), to i pióra redaktorów oszczędne. Ale ludziom się podoba. Dwa lata temu na każde przedstawienie przychodziło około 200 osób. Przed rokiem, w czasie pandemii, około 100. Jak będzie teraz, to się okaże. Na nadchodzące lato WTC zaplanował spektakle na pięć kolejnych niedziel we wrocławskich parkach.
Krew pryska na widzów
Cały czas w ruchu i nigdy na miejscu – oto codzienność poznańskiego Teatru Biuro Podróży, który nie tylko występuje w plenerze, ale również dociera ze swoimi przedstawieniami w najodleglejsze zakątki globu. Często przyjeżdża do ludzi, którzy na co dzień nie mają kontaktu ze sztuką. Argentyna, Egipt, Kuba, Liban, Korea Południowa, Palestyna, Izrael czy Jordania – to tylko niektóre przystanki na trasie teatru z Poznania. Część występów odbywa się w ramach zaplanowanych festiwali, ale część dzieje się spontanicznie.
– Jest w tym ewidentnie coś magicznego – twierdzi Marta Strzałko z Teatru Biuro Podróży. – Pojechaliśmy do Halabdży, kurdyjskiego miasta, które pod koniec lat 80. wojska irackie zbombardowały bronią chemiczną. Miejsce jak wymarłe, ziemia skażona, nic tam nie ma, a na nasz występ przyszły tysiące ludzi. To taki rodzaj widza, który nie rozchodzi się po spektaklu, tylko chce jeszcze i jeszcze. W tym sensie to było bardzo metafizyczne spotkanie.
Próbuję sobie wyobrazić, jak teatr z Polski jedzie na drugi koniec świata na spotkanie z publicznością, o której wie niewiele albo nic, odgrywa spektakl, przychodzą tłumy, ludziom tak się podoba, że nie chcą wypuścić artystów ze sceny. Marta Strzałko wyjaśnia, że tajemnica porozumienia tkwi w obrazach. Poznański teatr operuje głównie taką formułą. Chodzi o to, aby widz nie musiał się domyślać sensu i przesłania sztuki, tylko wszystko zobaczył. Dialogi, owszem, zdarzają się, ale tekstu w przedstawieniach TBP jest mało. A jeśli aktorzy w końcu się odzywają, to w języku lokalnych społeczności. Tematyka spektakli jest trudna. Sztandarową produkcją poznańskiej sceny jest „Carmen Funebre” na motywach wydarzeń z czasów wojny w byłej Jugosławii. – Przywozimy wojnę do terenów, gdzie ona na co dzień się toczy – tak to ujmuje Strzałko.
W jej teatrze wszystko jest naturalne. Nawet gdy na scenie leje się krew, to pryska na widzów. To forma wchodzenia w głębszą relację z publicznością. Aktorzy są na wyciągnięcie ręki, czasami wkraczają w tłum odbiorców, a widz jest uczestnikiem tego, co tam się odbywa, ale nie czuje się onieśmielony – w końcu jest u siebie, na własnym terenie, to jego przestrzeń, którą dzięki sztuce można stwarzać na nowo. To artyści z daleka muszą się odnaleźć w nowym miejscu, czasami dosłownie.
Pandemia skomplikowała zagraniczne podróże, pozamykała granice, przez co robienie globalnej sztuki plenerowej stało się w zasadzie niemożliwe. Strzałko narzeka, że cała Europa Zachodnia „umarła” na kilkanaście miesięcy i nawet słynny, organizowany od 1947 r., festiwal w Edynburgu ugiął się pod naciskiem restrykcji sanitarnych. Rad nierad teatr ograniczył swą aktywność do objazdów po Polsce, gdzie też ma swoją publikę. Aktorzy chętnie jeżdżą do niedużych miast, miasteczek, gdzie ludzie zapomnieli o sztuce, a sztuka o ludziach i teraz trzeba te relacje solidarnie odbudowywać. Poznaniacy wpadają z przestawieniem do Czarnkowa czy Nowicy w Małopolsce, ale objeżdżają też duże aglomeracje – Gdańsk, Kraków, Wrocław. Planują wybrać się pod koniec lipca nad Bałtyk, do Kołobrzegu. Na tę okoliczność powraca długo niegrany spektakl „Świnopolis” – rzecz lżejsza, co nie znaczy, że lekka, bo inspirowana „Folwarkiem zwierzęcym” Orwella. Marta Strzałko upiera się, że to „najzabawniejsza sztuka w całym repertuarze” i odbiorcy nie będą się dołować w czasie, gdy wychodzą z pandemii – zmęczeni, sfrustrowani i chcą odreagować. Ale już trwają przygotowania do premiery „Eurydyki”, przedstawienia poświęconego śmierci, rozłące, stracie, czyli temu, co wielu z nas towarzyszy w pandemii. TBP już tak ma, że odwołuje się do globalnych doświadczeń.
„Świnopolis” w Kołobrzegu będzie wystawiane przy plaży. Żaden dress code nie obowiązuje. Można przyjść w klapkach i stroju kąpielowym. – Sztuka w plenerze nie wymusza na widzu żadnych zobowiązań. Wyjście do teatru repertuarowego w budynku wymaga mozołu. Człowiek się szykuje, stresuje, śpieszy. Trzeba się ładnie ubrać, trzeba się zachowywać i trzeba wysiedzieć. A u nas w plenerze robi się sztukę mimochodem. To taki teatr po drodze – mówi Strzałko.
„Teatr to ludzie, to nie jest instytucja” – stwierdza jedna z badanych, której wypowiedź zacytowano w raporcie Instytutu Teatralnego. Nie ma lepszej pointy. ©℗
Reklama
Reklama