O tym, co pozostanie po teatralnym ćwierćwieczu wolnej Polski, można napisać kilka zupełnie różnych tekstów. Ja decyduję się na felieton skrajnie subiektywny, nie szukam uogólnień, kieruję się jedynie własnym gustem i smakiem.
Najpierw powiem, że tęsknię. Tęsknię za artystami, których już nie ma. Za Jerzym Grzegorzewskim i jego spektaklami w warszawskich Studio i Narodowym, krakowskim Starym, wrocławskim Polskim. Nucę sobie kulawo „Walczyk katarynkowy” wykorzystany w „La Boheme”, wspominam genialne „Wesele” i całego jego Wyspiańskiego. Wreszcie ostatnie przedstawienie „On. Drugi powrót Odysa”, w którym odsłonił się boleśnie, jakby w ten sposób pragnął podświadomie się z nami pożegnać. Wielki monolog Jerzego Radziwiłowicza, który grał jednocześnie pijanego i trzeźwego, Jan Englert jako Mistrz Sinobrody usiłujący przywołać do porządku rozbieganą gdzieś teatralną trupę. I ostatni spektakl zagrany przez aktorów Narodowego w hołdzie swemu zmarłemu kilka dni wcześniej dyrektorowi. No i te długie oklaski do pustej sceny...
Tęsknię za Jerzym Jarockim, bo gdyby nie jego zrealizowany w krakowskim Starym Teatrze „Ślub” Gombrowicza, pewnie wybrałbym inną życiową drogę. Opowieść o pułapce kreowania rzeczywistości, o badaniu siły słów i własnej mocy sprawczej. A przy tym teatr doskonały, punkt dojścia, gdy idzie o analizę tekstu i możliwości przetłumaczenia go na język scenicznych obrazów. A potem kolejne inscenizacje Jarockiego – fenomenalny „Płatonow” we Wrocławiu, na nowo przeczytany w Narodowym Mrożek i jego „Miłość na Krymie”, jego zrobione w konwencji wielkiego serio „Tango”. Pozostające w pamięci wieczory przekonywały wówczas, że teatr to cholernie poważna sprawa. Gdy Jarockiego zabrakło, coraz rzadziej ktokolwiek nam to uświadamia.
Zostanie Krystian Lupa, ale ten od Bernharda i Brocha, a nie ten od przekraczania granic i teatralnych laboratoriów spod znaku „Miasta snu”. Ten, co na powrót zwraca się ku tekstowi, jak w niedawnej „Wycince”, choć nakłuwa go na własny sposób, buduje z pasją własną teatralną narrację. Tak było przecież w arcydzielnym „Wymazywaniu” w Dramatycznym, gdy poetka Maria we wspaniałej interpretacji Mai Komorowskiej niemal zrywała się do lotu. Wcześniej albo później mówiła też, że nie można pisać samym bólem. Gdyby mnie zapytano, jakie zdanie zapamiętałem z teatru ostatniego 25-lecia, wskazałbym na tę frazę Bernharda.
Myślę o Grzegorzewskim, Jarockim, wspominam Stary Teatr w Krakowie jako teatralną republikę, w której przedstawieniami dialogowali ze sobą oni właśnie, i jeszcze Lupa, i jeszcze Andrzej Wajda. W Warszawie zaczynali swą rewolucję Krzysztof Warlikowski i Grzegorz Jarzyna. Można się było z ich ówczesnym teatrem nie zgadzać, ale dziś widać, że inna była wtedy temperatura naszych sporów, inny ich temat, bo i inny teatr. Z kim innym gadaliśmy i tak jakoś inaczej. Za tym prawdopodobnie tęsknię najbardziej.
Co nie oznacza, że wspominając przeszłość, należy obrażać się na czas teraźniejszy. Ową współczesność rozciągam na ostatnie lata, by znów przypomnieć, że siłą polskiego teatru była i jest jego różnorodność. Nie da się zapomnieć o znakomitych przedstawieniach Mai Kleczewskiej – tych bydgoskich („Babel”, „Podróż zimowa”) i warszawskich („Fedra”, „Marat/Sade”), Jana Klaty (wrocławska „Sprawa Dantona” oraz „Utwór o matce i ojczyźnie”), Michała Zadary („Aktor” i „Zbójcy” z Narodowego, „Wielki Gatsby” z Bydgoszczy). A Piotr Tomaszuk ze zmiennym szczęściem prowadzący swój Wierszalin? A całkiem osobne realizowane w łódzkim Teatrze Jaracza przedstawienia Mariusza Grzegorzka? A wnikliwe czytanie klasyki i dramaturgii współczesnej (wspaniałe „Przed odejściem w stan spoczynku” Bernharda w Łodzi) przez Grzegorza Wiśniewskiego? A Piotr Cieplak i jego jeszcze inna, niepodrabialna teatralna planeta? A wspaniały często, bo znoszący granice między dziedzinami sztuki teatr Agaty Dudy-Gracz?
Nie wymieniłem wszystkich, zresztą rzecz nie w rankingach i listach przebojów. Czas był i jest ciekawy. Co pozostanie z owej mnogości stylów i estetyk? Dla każdego coś innego. Alternatywne światy, całkiem prywatne wzruszenia i olśnienia. Dopóki je odczuwamy, teatr ma sens. I warto cieszyć się tym, że niejedno ma imię.