W „Przypadku według Krzysztofa Kieślowskiego” brzmią echa słynnego filmu, ale spektakl jest dziełem autonomicznym – próbą odpowiedzi na pytanie, czy jest w nas chęć sprostania wyzwaniu postawionemu przez wielkiego reżysera
Wiem, że nie jestem sam z przeświadczeniem, że „Przypadek” Krzysztofa Kieślowskiego to coś więcej niż film. Nie umiem powiedzieć, ile razy go oglądałem, bo do historii Witka Długosza wracam regularnie, mniej więcej co kilka miesięcy. I ze zdumieniem stwierdzam zawsze, że film Kieślowskiego nie postarzał się nawet o jotę, wciąż działa szaleńczy bieg bohatera po peronie dworca Łódź Fabryczna, a wcześniej moneta przydeptywana przez przypadkowego pijaka. Gdy oglądałem „Przypadek” po raz pierwszy w roku 1988, miałem szesnaście lat i bardzo chciałem być jak Bogusław Linda w roli Witka. Dziś bez żadnego trudu rozumiem siebie sprzed lat. Dał Kieślowski w „Przypadku” paradygmat przyzwoitości, który stał się myślą założycielską i dla mojego pokolenia. W jednej z najbardziej przejmujących scen bohater dzwonił do umierającego ojca i w słuchawce słyszał tylko „Nic nie musisz”. Trudno zapomnieć to zdanie, podobnie jak modlitwę Witka: „Proszę Cię Boże, żebyś był”.
Bartosz Szydłowski również deklaruje, że „Przypadek” miał dla niego fundamentalne znaczenie, opowiada w spektaklu krakowskiej Łaźni Nowej historię ważną dla naszej wspólnej generacji. Nie próbuje inscenizować scenariusza Kieślowskiego, nie odwzorowuje scen, nie dba o linearność fabuły. Działa inaczej, sprawdzając, co z „Przypadku” zostało w nas najmocniej, co ciągle mamy pod powiekami, co zbudowało wspólny kodeks wartości, a co weszło do elementarza formujących nas wzruszeń. Jest zatem Witek (Maciej Sajur), młody chłopak, co właśnie wkracza w życie. Przybywa z naszego czasu i na nasz czas próbuje przenieść doświadczenia tamtego Witka z roku 1981. Jest więc podobnie jak u Kieślowskiego – młodzieżowa organizacja partyjna, potem zaangażowanie w opozycję, wreszcie praca naukowa będąca programowo obok wszelkich ideologii. Ukazuje to Bartosz Szydłowski w serii sugestywnych sekwencji zespołowych, rozgrywanych w różnych wariantach i na różne sposoby. Aktorzy, chociażby znakomity Radosław Krzyżowski, wcielają się w różne postaci, ale nadają im wspólny rys. Powracają refleksy sytuacji sprzed lat, jak choćby urwane, zawieszone w próżni spotkanie Witka ze szkolną miłością Czuszką (Barbara Kurzaj gra ją z rzadką delikatnością) i pytanie, co by się stało, gdyby wtedy, przed laty, zdecydowali się ze sobą być.
Przedstawienie Szydłowskiego żywi się energią choreograficznych układów według pomysłu Dominiki Knapik, ma mocny wewnętrzny rytm, zdaje się być w nieustannym biegu, ale jego fenomen polega na tym, że nie formułuje żadnych przesłań ani niczego nie deklaruje. Ściszonym tonem prowadzi wobec „Przypadku” narrację równoległą, zastanawiając się, kim dzisiaj byłby Witek Długosz i jak by wybierał. Albo co zrobiłby, gdyby lecący do Paryża samolot z nim na pokładzie nie rozpadł się w powietrzu na miliony kawałków.
Jest w „Przypadku” z Łaźni Nowej postać funkcjonująca poza światem młodych bohaterów. Facet we flanelowej koszuli z papierosem w pomieszczeniu nad sceną podlewa kwiaty, karmi ptaki w klatkach. Mówi do siebie, jakby bieżący czas go nie dotyczył, a w tym miejscu miał jedyny azyl. Szef Łaźni Nowej włożył mu w usta słowa Kieślowskiego, scenograf Małgorzata Szydłowska dopełniła jego wizerunku. Twarz i głos dał mu zaś Tomasz Schimscheiner, w tej roli czy raczej dziwnej „nadscenicznej” obecności przejmujący. Ten dopisany do „Przypadku” ktoś może być Witkiem po latach, może samym Kieślowskim. Kim jest? Kim innym dla każdego z widzów.
„Przypadek według Krzysztofa Kieślowskiego” | reżyseria: Bartosz Szydłowski | Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie