Chciałem sprawdzić, czy moje czucie jest autentyczne. Naprawdę jestem jazzmanem? Bo kocham tę muzykę tak, jakby była moja.

z Michałem Urbaniakiem rozmawia Konrad Wojciechowski
Pamiętasz, jakiego koloru skarpetki nosił Leopold Tyrmand?

Najbardziej kolorowe, jak się dało. W prążki. Taka była moda. Ale nie wszyscy jazzmani i fani ulegali tym trendom. Tyrmand lubił ekstrawagancję, ale już Trzaskowski i Karolak – niekoniecznie. Oni byli zbyt eleganccy. Roman Waschko też nie cudował – miał postawę zachowawczą, jeśli chodzi o ubiór. A ja szedłem na całość. Pamiętam, że starsi koledzy, z którymi grałem jazz w Łodzi, zabierali mnie do Warszawy „na ciuchy”. Jechaliśmy na bliską Pragę i tam kupowało się amerykańskie rzeczy – buty „na słoninie”, marynarki „na kilowatach”. Ubieraliśmy się na fajerwerkowo.

To miał być wyraz buntu?

Protestu przeciwko systemowi, przeciw wapniakom. Chcieliśmy się odróżnić od szarych garniturków. Spójrz na lata 90. i kulturę hip-hopu, na raperów i ich za szerokie i za duże spodnie z obniżonym kroczem...

A muzyka? Było w niej coś kontestującego?

Włączałeś radio czy telewizję i słyszałeś orkiestrę Steca albo Wesołowskiego i muzykę ludową tudzież marsze. A za chwilę wychodził Globulka – bo tak nazywaliśmy pierwszego sekretarza (Władysława Gomułkę – red.) – i gadał jakieś farmazony. Natomiast na krótkich falach nadawano obłędną amerykańską muzykę. Ludzie słuchali i nie kryli zachwytu. A jak ją poczuli, działy się magiczne rzeczy. Zaczynali tańczyć, ktoś wychodził na ulicę i śpiewał. To był nasz świat. Oczywiście zaraz pojawiły się głosy, że cały ten jazz jest imperialistyczny jak coca-cola, ale młodzież podobne opinie niewiele obchodziły. Rytm, melancholia i nic więcej. Człowiek łapał nastrój i robiło się fajnie.

Grało się dla przyjemności, nie dla pieniędzy…

Oczywiście, były płatne joby. Ale codziennie ileś imprez obskakiwaliśmy za darmo, np. w klubie Pod Siódemkami. Po prostu żeby pograć. Teraz pieniądz ma inną wartość niż wtedy, z grania jest dużo więcej kasy i każdy chce dobrze zarobić. Kiedy my zaczynaliśmy, były sztywne stawki. Muzycy o wyrobionym nazwisku musieli dać dziennie więcej koncertów, aby wyjść na swoje.

Jacy to byli ludzie, ci twoi koledzy, kiedy odstawiali instrumenty? Na przykład Komeda?

Był zakochany w muzyce, jak mało kto. Pasjonat. A poza tym cichy. Lubił rozrabiać, jak większość z nas, ale najczęściej po alkoholu, a alkohol był częścią życia.

A Trzaskowski?

Fajny kolega. Zupełnie inny od Komedy. Wszyscy należeliśmy do jednej grupy, ale były odcienie. Andrzej był odcieniem. Reprezentatywny dla naszego środowiska, bardzo dbał o siebie, elegancik. W dodatku muzykolog i wzięty teoretyk. Na każdy temat potrafił zrobić wykładzik. Tylko nikt nie chciał słuchać wykładów. Jazz był pasją, żywiołem i miał wielką moc. Poza tym Andrzej mówił płynnie po angielsku, co też było bardzo ważne i jazzowe.

Przyszli młodzi i zaczęli wypychać wapniaków? Wyliczmy: Urbaniak, Stańko…

Zbyszek Namysłowski! Zaczął najpierw grać z zespołami dixielandowymi na puzonie. A później pokazał się na plaży. Nigdy tego nie zapomnę. Pojechałem po maturze na trzymiesięczne wakacje do Międzyzdrojów, a ten skurczybyk wyrósł nad brzegiem morza z kornetem i grał jak Lee Morgan. Po prostu wspaniale. Chodził sam po plaży i improwizował. Podziwiałem go. Ale on też się dowiedział, że przyjechał saksofonista z Łodzi, młody talent. Spotkaliśmy się na jam session, a Zbyszek do mnie: „Gdybyś był w Warszawie, wziąłbym cię od razu do zespołu”. Na drugi dzień zameldowałem się w stolicy, wynająłem mieszkanie i przeniosłem się do tam, zdając konkursowy egzamin u słynnego profesora skrzypiec, Tadeusza Wrońskiego.

Czy poza muzyką mieliście jakieś tematy do rozmów?

Oczywiście dyskutowało się, na ogół o polityce i dziewczynach!

I który miał największe branie?

Wszyscy mieliśmy powodzenie. Dziewczyny aż przebierały nogami. Bo jazzmani i filmowcy stanowili wówczas elitę, bohemę, inny świat. Nawet nastolatki wskakiwały nam do łóżka. Był tłok. Ale nikt nikogo nie legitymował, nie sprawdzał, kto jest pełnoletni. Zresztą, nie takie numery odstawialiśmy.

Umieram z ciekawości.

Zatrzymał nas pewnej nocy patrol milicyjny. Staliśmy pod domem Wojtka Kacperskiego. Późna pora, a my nic, tylko chcemy balować. Hałasujemy, ludzie spać nie mogą. Milicja przyszła nas aresztować. A ja mam pół litra za pazuchą. Wyjmuję i pytam: „Zimno, co?”. Zabrali i odeszli bez słowa. Trzeba było umieć negocjować – z milicją, z partią.

A nocna balanga się udała?

Gwizdaliśmy na kolegę. Mieliśmy umówioną melodię. Taki gwizdany sygnał rozpoznawczy, na który przywoływało się znajomego lub nieznajomego. Człowiek jechał, przykładowo, do Trójmiasta, wchodził w tłum, gwizdał. „Cześć Neskim. Jestem Michał. A ja Jurek”. I już byliśmy kolegami. Taka łączność komórkowa z przełomu lat 50. i 60. Kto się pojawiał, to był Neskim – bliżej nieokreślony facet. W każdym mieście działały giełdy muzyków, były wytypowane kawiarnie, do których chadzali jazzmani. Jakiś Neskim mówił: „Spotykamy się w Nowiku w samo południe”. I o godz. 12 na Nowy Świat przychodzili sami muzycy. I ustalali, kto z kim zagra chałturę w sobotę lub niedzielę. „Cześć Neskim, szukam puzonisty”. „O tam, zobacz, siedzi z Jurkiem”. Człowiek podchodził do faceta i pytał, czy jest wolny w weekend. Jak był, to przychodził i grał. Jazz był wtedy jedyną muzyką do tańca.

To granie w końcu zaprowadziło cię do Ameryki, kolebki jazzu. Nie miałeś stracha, że jedziesz w nieznane? I czy podołasz?

Jakiego stracha? To była jedyna rzecz, którą chciałem zrobić. Wielkie marzenie. Mieliśmy w Polsce wyimaginowaną Amerykę, kiedy tylko braliśmy instrumenty do rąk. Ja się urodziłem Amerykaninem, bo opływałem w luksusy. W domu panował dobrobyt, miałem cudowną mamę, zaradną rodzinę, dom z dwiema gosposiami. Jeżdżę na Manhattan i czuję się jak u siebie. Ale droga do Nowego Jorku wiodła przez Skandynawię, Niemcy i Szwajcarię.

Znałeś język, jak wyjeżdżałeś?

Trochę niemiecki. Ale po dwóch latach pobytu w Szwecji usiadłem w toalecie w Norrköping i wziąłem do ręki lokalny dziennik. Czytam, czytam i rozumiem, co tam jest napisane. Zacząłem nawet odrobinę mówić po szwedzku i do dzisiaj dobrze znam ten język. Łatwo przyswajam nowe rzeczy. A trudności pokonuję z podniesioną głową. Mało było i jest rzeczy, których nie wykonam, jak coś postanowię.

Pamiętasz pierwszy koncert w Nowym Jorku?

Pewnie. W Carnegie Hall – Buddy Rich, Herbie Hancock i ja z polskim zespołem. Uparłem się na Polaków, choć wytwórnia powiedziała: „Jesteś w miejscu, gdzie masz do dyspozycji najlepszych muzyków świata. I ty chcesz nagrać płytę z polską kapelą?!”. A ja tłumaczyłem – żaden Amerykanin nie grał ze mną tyle czasu, co moi kumple z Polski. Jesteśmy w zespole od pięciu lat, nagramy płytę w dwa, trzy dni, a nie w kilka miesięcy, więc wytwórnia na nas oszczędzi. „You get more for the money” („Możecie mieć więcej za te same pieniądze”) – powiedziałem.

Od menedżera podchwytywałem przebojowe powiedzonka. Nie zawsze na tym wygrywałem. „Shit or get off the pot” – takim tekstem poczęstowałem prezesa Columbii i straciłem kontrakt, po paru niesamowitych latach. Na szczęście były inne wytwórnie i potem w firmie Arista powstała moja piosenka „Papaya” i płyta „Body English”.

Przetłumaczysz, co usłyszał szef Columbii?

„Sraj albo zejdź z nocnika”.

Mocne. Ale dlatego mu to powiedziałeś?

Był sierpień, nagrałem płytę „Fusion III” – na owe czasy przełomowy album, a gitarowe solo Larry’ego Coryella w „Bloody Kishka” jest uznawane za jedną z najlepszych solówek w historii muzyki gitarowej. Płyta sensacja. Mam zespół, któremu muszę zapłacić, żeby dalej ze mną grał. Prezes Columbii Bruce Lundvall był dżentelmenem i fanem jazzu. Przyszedłem do niego i powiedziałem, że potrzebuję kasy, natychmiast. A on, że nie może teraz zapłacić, bo właśnie wychodzi płyta Boba Dylana i w ten projekt inwestują, a promocję mojej płyty przekładają na październik. No to ja do niego (nie wiem, co mnie podkusiło): „Bruce, sraj albo zejdź z nocnika”. Lundvall zapytał, czy to oznacza, że rezygnuję ze współpracy. A ja, że tak. Zagrałem va banque. Wyszedłem ze spotkania dumny z siebie, bo 100 metrów za rogiem czekał… właściciel wytwórni Atlantic, który przewodniczył jury i wręczył mi kilka lat wcześniej nagrodę dla najlepszego solisty w Montreux. „Gdyby Columbia źle cię potraktowała, przyjdź do mnie” – powtarzał.

No więc przyszedłem. Słyszał o płycie, ale powiedział, że u niego w firmie się pozmieniało, nie ma nikogo, kto może mnie wesprzeć, a tydzień wcześniej podpisali umowę z Jeanem-Lukiem Pontym (słynnym skrzypkiem jazzowym – red.). Wylądowałem na ulicy. „Coś ty najlepszego zrobił?” – zapytałem sam siebie. Ten Bruce to jednak był fajny facet. Dzwonię do niego i mówię: „Zmieniłem zdanie. Poczekam do tego października”. A on: „Podjąłeś decyzję, więc poszukaj sobie miejsca, gdzie będzie ci lepiej niż u nas”. Usiałem na krawężniku i zacząłem płakać.

Zdarzył się cud?

Tak, z Columbii wywalili Clive’a Daviesa – znanego producenta muzycznego. Za to, że kupował zespołom narkotyki, aby dzień i noc zasuwali jak nakręceni po całej Ameryce i sprzedawali więcej płyt oraz koncertów. Widziałem, jak go wyprowadzali w kajdankach. Chwilę później zadzwonił znajomy i mówi, że dostał pracę w nowej wytwórni, którą założył Davies: „Masz coś?” – pyta. A ja akurat napisałem nową melodię. Zebrałem muzyków od Milesa plus Yogiego Hortona i nagraliśmy wspomnianą „Papayę”. I był sukces.

Płytę „Body English” zacząłeś od piania koguta. Odważnie.

To się wcale nie zaczęło od folkloru. Początkowo byłem purystą, jak Karolak, że jazz musi być „czysty”. Ale któregoś dnia wyszedłem na Times Square, chodzę i obserwuję ludzi: jeden czarny, drugi Latynos, trzeci nosi koraliki. Każdy coś ze sobą przywiózł. Ja ich chcę uczyć „czarnej muzyki”? Coś jest nie tak. Otworzyłem się na polską ludowość i nie żałuję. Najlepiej podsumowała to moja mama. Przyjechała do Nowego Jorku i mówi z podziwem: „Jak ty żeś tych czarnych nauczył grać polki!”.

Nie czułeś, że to obciach przywozić do USA polską wieś? Że Amerykanie tego nie docenią?

Takie poczucie towarzyszyło mi aż do momentu, kiedy wyszedłem na Times Square. Okazało się, że nasza ludowa melodia świetnie pasuje do amerykańskiego groove’u. Zresztą tamtejsi muzycy z ogromnym szacunkiem podchodzili do tego, że się uczą czegoś nowego. Przerosło to moje oczekiwania. Ale zdarzały się zabawne sytuacje. Trzech muzyków gra na koncercie taką samą melodię, a ja celowo rzępolę, żeby było bardziej ludowo. Podchodzi basista i mówi mi na ucho: „Michał, nie stroisz”. (śmiech)

Co było sednem twojego amerykańskiego snu? Chodziło o sławę, kasę czy o jedno i drugie?

Od 13. roku życia zacząłem śpiewać bluesy. Poczułem coś wyjątkowego. I chciałem sprawdzić, czy moje czucie jest autentyczne. Naprawdę jestem jazzmanem? Bo kocham tę muzykę tak, jakby była moja. Pojechałem do Ameryki i znalazłem z wieloma artystami wspólny język. Grałem z gwiazdami, a później z „dziećmi” – Marcusem Millerem, Buddym Williamsem, Kennym Kirklandem czy Stevem Jordanem. Oni mieli wtedy po 15–17 lat. Chodziłem po klubach i notowałem nazwiska, zbierałem kontakty. Miałem listę kandydatów do grania.

A jak się znalazłeś na radarze dużych nazwisk? Miles miał cię w notatniku?

Wypatrzył mnie w telewizorze. A było to tak, że Johnny Carson, gospodarz szalenie popularnego programu „Tonight Show”, usłyszał moją piosenkę w radiu. I postanowił mnie zaprosić. Zapytano tylko, czy mogę odtworzyć na żywo płytowe brzmienie utworu. Odparłem, że bez problemu, bo gram tak na co dzień. Pojechałem do Kalifornii i wystąpiłem przed kamerami z big bandem Doca Severinsena. Show było powtarzane parokrotnie, bo oprócz mnie zaproszono jeszcze innych gości, m.in. Lizę Minnelli. A Miles akurat zrobił sobie przerwę, przez kilka lat się nie udzielał, siedział w domu i oglądał telewizję. Kiedy następnym razem obrałem kurs na Kalifornię, byłem tam z ówczesną żoną Lilianą – szukaliśmy dla niej pracy w filmie. Zadzwoniłem do Tommy’ego LiPumy, producenta Warner Bros. Usłyszałem, że przeprowadził się do Nowego Jorku, ale świetnie się składa, bo właśnie mnie szuka. Taki fart! Dostałem jego nowy numer, zadzwoniłem, przyjechałem. I Tommy mówi mi tak: „Miles nagrywa nową płytę i chce, żebyś na niej zagrał, bo usłyszał cię w telewizji”. Miał ponoć powiedzieć: „Get me this polish fucking fiddler. He’s got the sound”. Zrobiło na nim wrażenie moje elektroniczne brzmienie. Przychodzę do studia i co widzę? Swój zespół sprzed kilku miesięcy – teraz grał z Milesem. Wchodzę, wykonuję trzy solówki i wracam do domu. Na płytę weszła jedna.

Miałeś okazję pogadać z Milesem?

Następnego dnia znów jestem w studiu, Miles akurat dogrywał „nakładki”. Wchodzę do reżyserki, za szybą siedzi on, trąbka leży na pianinie. Spojrzał na mnie, odłożył wszystko, wyszedł i rzekł: „How did you play?” („Jak sądzisz, jak ci poszło?”). „I think the way you wanted” („Myślę, że zgodnie z twoimi oczekiwaniami”). „Yeah”. Taka rozmowa. Podszedł i zaczął masować mi kark, a ja się pobeczałem. „How does it feel?” („Jak się czujesz?”). Przeżyłem masaż mistrza. Wtedy zrozumiałem, że nagrałem płytę z Milesem. Wielkie przeżycie.

Otarłeś się też o Mahavishnu, czyli mogłeś grać w legendarnej amerykańskiej kapeli! Dlaczego nic z tego nie wyszło?

To prawda. Zmieniali akurat skład i chcieli mnie zaprosić. Ale wytwórnia zaprotestowała. „Ty masz swój zespół, oni swój. Taka jest nasza linia programowa” – usłyszałem. Dwa duże zespoły zamiast jednego to bardziej opłacalny biznes, a moja grupa miała na rynku podobną pozycję co Mahavishnu. No cóż, wzięli na pokład Ponty’ego.

Trudna jest rola lidera?

Powyżej trzech tygodni nie da się wytrzymać z muzykami na trasie. A raz graliśmy w Europie przez trzy miesiące ciurkiem. Musiałem niańczyć dorosłych facetów. Jeden z nich – Harold Williams, który grał z Milesem na płycie „On The Corner” – cierpiał na schizofrenię. Geniusz absolutny, choć nie czytał nut. Jedziemy niemieckim pociągiem, pierwsza klasa. Jest wesoło. Perkusista Woody „Sonship” Theus czyta Biblię tubalnym głosem. A naprzeciwko siedzi wspomniany Harold i notuje w zeszycie tysiąc razy swoje nazwisko z różnymi pseudonimami i się zaśmiewa. Ludzie pouciekali z pociągu. Dojeżdżamy do Frankfurtu na ostatni koncert, jesteśmy na dworcu, a Williams wchodzi na tory i chce iść piechotą do Monachium, bo tam był McDonald’s. Przerażony dzwonię do jego ojca, pastora, do Baltimore. I tłumaczę, co się dzieje. Ojciec zabiera syna i umieszcza w psychiatryku. I tak kilka razy. Harold zawsze do mnie dzwonił i mówił. „Michał, przecież wiesz, że nie jestem świrnięty. Zadzwoń do mojego ojca i powiedz, że mnie potrzebujesz”. Dzwoniłem, wychodził, graliśmy.

ikona lupy />
Materiały prasowe / fot. Łukasz Szeląg/Materiały prasowe
Na sławnych kolegach jazzmanach można polegać?

Przez cały czas utrzymuję kontakt z George’em Bensonem – ma zaśpiewać i zagrać na gitarze w kilku moich utworach. Niedawno byłem w Nowym Jorku u Lenny’ego White’a – przyjaźnimy się ok. 50 lat. Właśnie napisałem piosenkę, ze znakomitą młodą śpiewaczką z Ohio i Indiany, a Lenny nagrał mi bębny. Zaraz będę ją miksował.

Osiągnąłeś wszystko, co chciałeś, czy masz jeszcze w zanadrzu jakiś projekt, który chcesz koniecznie odhaczyć?

Jest wiele rzeczy. Planuję zagrać nietypowy koncert i pokazać publiczności, jak się robi muzykę od kuchni. Żeby widzowie zobaczyli, jak to wygląda w praktyce, kiedy trwa próba do koncertu, zbierają się artyści, ustawiają dźwięk, ktoś się spóźnia, przychodzi na kacu i musi się napić piwa. Chcę tworzyć muzykę przy ludziach, na ich oczach.

Coś jeszcze?

Nagromadziłem wiele melodii. Znajomy inżynier dźwięku namówił mnie, żebym zaczął robić piosenki. I tak się złożyło, że wspomniana dziewczyna z Ohio publikuje na YouTubie i w muzycznych streamingach dużo autorskiej muzyki. A wytropiłem ją przypadkiem, bo kładę się spać w słuchawkach. I tak pewnej nocy usłyszałem cudowną piosenkę. Napisałem do tej dziewczyny z propozycją, że mogę coś dla niej skomponować. Odpisała: „Przysyłaj”. No to wysłałem jej piosenkę. Po dwóch dniach dostałem gotowe nagranie z jej głosem. Lubię to amerykańskie tempo i rzetelność oraz pokorę.

Zdradzisz swój przepis na długowieczność?

Mam nieustanny apetyt na życie. Kiedy robi się gorzej ze zdrowiem, dzwonią promotorzy i pytają, jak się mam i co z terminami. (śmiech) Ostatni koncert wydłużałem do tego stopnia, że w końcu padłem i na noc pojechałem do szpitala na SOR. Ale to były Zaduszki Jazzowe w Krakowie. Jak mogłem nie zagrać? Pod koniec występu Piotr Wojtasik, z którym razem dmuchaliśmy „w rurę”, nie mógł mi się nadziwić, bo on już nie wytrzymywał grania długich nut. A ja się uparłem, choć nie musiałem. Taka robota. Co ja mówię – pasja. ©Ⓟ

Pojawiły się głosy, że cały ten jazz jest imperialistyczny jak coca-cola, ale młodzież podobne opinie niewiele obchodziły. Rytm, melancholia i nic więcej