Zapewne nigdy nie dowiemy się, jakie były dokładne okoliczności śmierci Jimiego Hendrixa, bo wszyscy potencjalni podejrzani już też nie żyją - mówi jego młodsza siostra Janie w rozmowie z brytyjskim dziennikiem "Daily Telegraph".
Janie Hendrix jest współautorką ukazującej się właśnie - tuż przed 80. rocznicą urodzin gitarzysty, która przypada w niedzielę - bogato ilustrowanej książki "Jimi".
Hendrix został znaleziony martwy 18 września 1970 r. w londyńskiej dzielnicy Notting Hill w mieszkaniu wynajmowanym przez jego dawną kochankę, niemiecką artystkę Monikę Dannemann. Zakrztusił się własnymi wymiocinami, będąc odurzonym pigułkami nasennymi. W jego płucach znaleziono duże ilości czerwonego wina. Choć fizjologiczna przyczyna śmierci Hendrixa była jasna, koroner nie potrafił precyzyjnie ustalić, jak do tego doszło.
Jak pisze "Daily Telegraph", natychmiast pojawiły się plotki, według których nie był to tragiczny wypadek, lecz Hendrix został zamordowany. Podejrzenia kierowano we wszystkich kierunkach: w stronę mafii, FBI, Dannemann, która znalazła jego ciało, a nawet członków gangu Newcastle związanych z Michaelem Jefferym, jednym z managerów Hendrixa.
Janie nie wyklucza żadnej teorii. "Wszystko mogło się zdarzyć. Mój tata zawsze mawiał: nigdy nie mów o nikim: nigdy. Złą częścią było to, że niektórzy z tych ludzi faktycznie byli przyjaciółmi. Albo przynajmniej tak nam się wydawało i przychodzili i zostawali w naszym domu" - mówi.
Jeffery zmarł w 1973 r., natomiast Dannemann w 1996 r., choć Janie podkreśla, że nie ma na myśli nikogo konkretnego. "Mimo że nie ma przedawnienia morderstwa, wszyscy oni odeszli. Podejrzanych już nie ma. Więc co udowodnimy?" - pyta Janie, wyliczając pytania bez odpowiedzi dotyczące ostatnich 24 godzin jego życia. Np. dlaczego kanapka z rybą, którą podobno zjadł Jimi, nie została znaleziona w jego organizmie? "Mam tylko nadzieję, że może pewnego dnia dowiemy się, co naprawdę się stało" - mówi.
Janie Hendrix mówi też w wywiadzie, że gdyby jej brat żył dłużej, wyszedłby poza oparty na bluesie psychodeliczny rock, który przyniósł mu sławę. Ujawnia, że przed śmiercią Jimi powiedział ich ojcu o "nowym rodzaju muzyki", nad którym pracował oraz że planował współpracę z funkowo-rockowym zespołem Chicago, co by oznaczało, że jego muzyka stałaby się czystsza, bardziej rytmiczna i bardziej taneczna.
Opowiada m.in. o podpaleniu przez niego gitary na scenie na festiwalu Monterey w czerwcu 1967 r., co stało się jedną ze scen definiujących tamtą epokę. "Wiedział, że musi zrobić coś niezwykłego, aby zwrócić na siebie uwagę ludzi... Wiele rzeczy na początku miało na celu zwrócenie na siebie uwagi ludzi i, jak sam mówił, obudzenie ich. Było wielu zaspanych ludzi" - mówi Janie.
Wspomina także inną kontrowersyjną wówczas sprawę - świdrujące wykonanie amerykańskiego hymnu. Jak mówi Janie, ich ojciec był "naprawdę spięty", gdy oglądali Jimiego na koncercie w Seattle w 1968 r. "Mój tata obserwuje policjanta i wstrzymuje oddech, gdy Jimi wykonuje hymn. Tata robi wydech po tym, jak kończy i mówi: Myślałem, że Jimi zostanie aresztowany" - wyjawia.
Według siostry Hendrixowi nie podobało się, że został zaszufladkowany jako artysta rockowy, jednak największym bólem głowy było chaotyczne życie biznesowe i osobiste. Przed wyjazdem do Londynu Hendrix podpisał w USA kontrakt płytowy z niejakim Edem Chalpinem za jednego dolara, w zamian faktycznie zrzekł się praw do swojej muzyki. "Jimi był bardzo nieśmiały, był bardzo cichy. Podpisał ten jednostronicowy dokument, który wiele go kosztował, bo po prostu ufał ludziom" - wyjaśnia, dodając: "W przypadku wielu artystów chodzi im o sztukę i muzykę, i to wszystko, co chcą robić. Nie chcą, by przeszkadzał im aspekt biznesowy". (PAP)
bjn/ tebe/