Żyjąc w mieście, ciągle jesteś w biegu, gonią cię obowiązki, gnasz do roboty. Ludzie sobie myślą – zarobię trochę kasy, a później zwolnię. Tylko kiedy nadchodzi ten moment?
Żyjąc w mieście, ciągle jesteś w biegu, gonią cię obowiązki, gnasz do roboty. Ludzie sobie myślą – zarobię trochę kasy, a później zwolnię. Tylko kiedy nadchodzi ten moment?
Z Robertem Gawlińskim rozmawia Konrad Wojciechowski
Jak się mieszka w Grecji?
O tej porze roku bardzo przyjemnie. Jest tu teraz chłodniej, więc mamy typowe polskie lato. Przyjeżdżamy tutaj poza sezonem: w marcu, kwietniu albo właśnie teraz, kiedy temperatury są niższe i nie trzeba uciekać do cienia, aby udaru nie dostać. I tak bywamy w tej Grecji już od prawie 20 lat.
Długo. Otrzymałeś honorowe obywatelstwo albo klucze do bram miasta?
Czujemy się tutaj z Moniką (żona i menedżerka Roberta – red.) i synami jak u siebie. Zaczęliśmy przyjeżdżać, kiedy Beniamin i Emanuel byli jeszcze mali, a dziś to dorośli mężczyźni. Jak idą po zakupy do lokalnego sklepu, ekspedientki rzucają im się na szyję i przytulają jak prawdziwe ciotki. Ale Grecy tacy są – żyją gromadnie, pielęgnują wartości rodzinne, czego nam, Polakom, brakuje. Nie jesteśmy zbyt wylewni, żyjemy w kraju wysuniętym bardziej na północ, stąd inna kultura, inna mentalność.
Podoba ci się greckie podejście do życia?
Podoba mi się ich luz kulturowy. Ale potrafią być bardzo zasadniczy. W naszym regionie – mieszkamy na południu Peloponezu – rządzą trzy rodziny i wciąż obowiązuje rygorystyczne prawo między klanami, trochę jak na Sycylii.
Czyli nie jest tak różowo, jak mogłoby się wydawać?
Jestem tutaj gościem, gdyby mi nie pasowało, to bym nie przyjeżdżał. Ale nie uczestniczę w spotkaniach klanów, więc mam spokój. A co do innych niewygód południe Peloponezu to region sejsmiczny. Zdarza się, że budzą nas w nocy lekkie drgania. Na początku lat 90. w Kalamacie doszło do potężnego trzęsienia i miasto runęło. Udało się je odbudować, ale architektura została trochę zmieniona; przybyło sporo nowych zabudowań – z betonu i ze szkła. Ale to nie powód do narzekań.
Czym żyje grecka ulica: polityką, wojną w Ukrainie?
Bardziej rozpolitykowane są Ateny i Saloniki – tam temat Ukrainy jest żywo komentowany. Tutaj mniej. Oczywiście miejscowi pytają, co się tam u naszych sąsiadów dzieje. Jest tu spora diaspora Anglików. Kiedy wybuchła wojna, dostawaliśmy od brytyjskich znajomych bardzo dużo SMS-ów z pytaniem, czy wszystko w porządku, i że jakby co, to mamy przyjeżdżać, natychmiast. Ale i Grecy do nas pisali, dzwonili. Nie mogli uwierzyć, że te wszystkie okropieństwa dzieją się naprawdę, w XXI w., bo ludzi poraża skala bestialstwa. Ale są też Holendrzy i Niemcy, którzy tę wojnę nazywają peryferyjną, nieznaczącą dla świata. Wojna jak to wojna – biją się, strzelają do siebie, to się zdarza. Słuchałem i nie mogłem uwierzyć własnym uszom.
Jesteś daleko, więc masz spokój od tych globalnych problemów?
Mieszkamy nad Morzem Śródziemnym, jest tu dużo stałych baz NATO. Nad naszym domem często latają myśliwce, a do portu w Kalamacie wpływają zatankować amerykańskie krążowniki, kiedy sytuacja międzynarodowa robi się napięta – tak było choćby podczas aneksji Krymu. Dostałem w prezencie od fanów lornetkę, abym mógł lepiej obserwować „sytuację na froncie”.
Brakuje ci Polski, kiedy pomieszkujesz w Grecji?
Jestem absolutnym patriotą. Nie mógłbym porzucić naszego kraju, czuję się bardzo związany z Polską, z Warszawą, choć niedawno sprzedaliśmy dom na Saskiej Kępie i przeprowadziliśmy się nad Zegrze. Woda, żagle, motorówki. A co do Grecji, jak tutaj jestem, to brakuje mi zapachu polskiego lasu o poranku po wyjściu z kawą na taras, kiedy słychać wokoło śpiew ptaków. Ale nie chcę nikogo na siłę namawiać do twardego patriotyzmu. Czasy sanacji nie wrócą. Jesteśmy inni, żyjemy w innych czasach. Mnie nie przeszkadza, jak ktoś mówi po niemiecku, choć pamiętam opowieści mojej babci o wojnie i okupantach. Synowie są z zupełnie innego pokolenia – traktują Niemców tak samo jak Bułgarów czy Anglików. Mówią po angielsku, dogadują się bez problemu z rówieśnikami z innych krajów. Nie robią na nich wrażenia te pohukiwania na zaborców. Ale rozumiem ludzi, którzy czują się bezpieczniej w pobliżu flagi i potrzebują przynależeć do takiej grupy, bo w ten sposób realizują się życiowo.
A ty jaki byłeś za młodu? Synowie mają z kogo brać przykład?
Na starość zostałem pacyfistą. A wcześniej? No cóż, jako młody chłopak byłem niegrzeczny i obcesowy w kontaktach z rówieśnikami, lubiłem się bić. Pacyfizm w mojej głowie pojawił się dużo później.
Co masz na sumieniu?
Mieszkałem na warszawskim Grochowie, panowała tu chuliganka, grasowali gitowcy. Ciągle się coś działo na osiedlu. Trzeba było się jakoś dogadywać. Nie chciałem, jak inni koledzy, być albo kopany w tyłek na dzień dobry, albo cichaczem, wracać opłotkami do domu i uciekać pod maminą spódnicę. A środowisko osiedlowe demoralizowało. Chłopaki zabierali portfele w autobusach zaspanym z przepicia gościom, którzy nie zdążyli jeszcze przehulać całej wypłaty. Mnie też wysyłali na przeszpiegi. Raz gwizdnąłem komuś portfel, ale wróciłem i oddałem. Pomyślałem sobie – nigdy więcej. Czułem się podle. A jeśli ten gość wracał do żony i trójki dzieci, a w domu się nie przelewa – dopadały mnie takie myśli. Wtedy niełatwo było pójść i pożyczyć pieniądze. No bo skąd? Chwilówek nie udzielano.
Czyli trochę się wstydzisz, a trochę wspominasz te czasy z sentymentem?
Spędziłem dzieciństwo i czas nastoletni nad Jeziorkiem Kamionkowskim. Nie lubiłem wyjeżdżać latem na wakacje. Po co miałem jechać, jak było jezioro pod nosem? Woda, kajaki, rowery wodne, łowiło się ryby. Zasuwałem do parku Skaryszewskiego, rzadko wtedy uczęszczanego, bo towarzystwo z przyległej Saskiej Kępy trochę się obawiało tego miejsca. Robiliśmy z chłopakami jakieś zawody, były wygłupy, zabawy w wojnę – świetny czas, naprawdę. Aż w końcu wyprowadziliśmy się z mamą do starego budownictwa, zostawiając Osiedle Młodych za sobą. Tak, to była zakazana okolica. Koledzy nosili kryminalne pseudonimy.
Wypierałeś się później tych znajomości?
Pamiętam, jak już później, w czasach zespołu Madame, jechałem któregoś razu do Stodoły i spotkałem kolegę z czasów młodości. I okazało się, że moi kumple z dzieciństwa albo siedzą w więzieniu, albo właśnie z niego wyszli. Smutne.
Tobie się w życiu poszczęściło.
Tak, mnie się powiodło, ale dowiedziałem się o tym dopiero w latach 90. I przykro było patrzeć na ludzi, także na muzyków, którzy świecili triumfy w poprzedniej dekadzie, a później zniknęli, bo czasy się zmieniły, wzrósł popyt na inne piosenki. Przecież Lech Janerka został na lata zapomniany. To bardzo undergroundowy artysta, a powinien być tam, gdzie teraz jest Kazik.
Janerka nagrał trzy lata temu dwa single i cisza. A miała być duża płyta.
Sam nie wiem, czy Wilki nie nagrały teraz ostatniej płyty. I nie chcę straszyć, ale wiesz, to kosztuje. To wydatek ok. 100 tys. zł. Nagrać można samemu w domu, tylko jakość będzie do niczego. Trzeba zapłacić muzykom, producentowi, wynająć studio nagraniowe. A płyty się nie sprzedają. Przez lata artyści żyli ze sprzedaży albumów – bardziej rozrzutnie albo skromniej, ale żyli. Obecnie nasz byt zależy od koncertów. A zespołów, które grają dużo i regularnie, jest w Polsce ze 30. Jak reszta ma utrzymać rodziny, skoro nie ma zapotrzebowania na ich twórczość? Słyszę, że muzycy to milionerzy. Ale to takie gadanie zazdrosnych frustratów. Pytam się: Gdzie są te miliony?
Szkoda by było, gdyby album „Wszyscy marzą o miłości” był ostatnim w dyskografii Wilków, skoro twoi synowie się rozkręcają. Beniamin zaśpiewał piosenkę „Podzielony świat” i wygląda to na zmianę warty przy mikrofonie.
Bliskim fanom podoba się głos Beniamina, ale nie chcą zmieniać przyzwyczajeń i wolą, żebym to ja dalej śpiewał: „Nie wygłupiaj się” – mówią. A tak poważnie, będę go zachęcał, żeby się wypowiadał w swoim imieniu w Wilkach. Jak ktoś chce się rozwijać, nie można mu zamykać drogi. Może wydamy maksisingla z czterema kawałkami i zaśpiewamy na głosy jedną piosenkę, a drugą wykona Benio ze mną w chórkach? Czemu nie? Bawmy się. A może dołączy do nas Emik i nagramy taką płytę tylko we trzech? Wymyślimy jakąś nazwę dla tego projektu albo nie wymyślimy żadnej, tylko po prostu będziemy grać. Nie wiem.
W składzie Wilków grają twoi synowie, a żona Monika nie tylko jest menedżerką, bo czasami także pisze teksty. To już rodzinny interes?
Nie było to naszym zamiarem. Wyszło samo z siebie. Jakieś 10 lat temu Monika wydała tomik wierszy. Przeczytałem je i mówię: „O rany, Misiek, ty piszesz świetne rzeczy! To weź mi coś podrzuć. Na płycie jest dziesięć numerów, ja mam dobre pomysły na sześć. Napisz pozostałe”. Pisanie do muzyki jest, oczywiście, trudniejsze, bo trzeba zwracać uwagę na każdą frazę, a melodia ma określony rytm. Coś o tym wiem: biorę gitarę, gram jakiś temat, nucę pod nosem i szukam harmonii. Do tego trzeba się wpasować z fajnym tekstem. Czasami nie wychodzi. Tak było w przypadku „Son Of The Blue Sky” – nie mogłem napisać polskiego tekstu, więc zrobiłem to po angielsku. Z „Here I Am” też miałem duży problem, ale przyszła Monika: „A co tam masz? Pokaż, pokaż!”. Zostawiła kilka fraz, resztę dopisała i wyszedł fajny numer. Jesteśmy ze sobą prawie 40 lat. Lubię razem z Monią, po kolacyjce, usiąść z lampką wina i pogadać o tekście, czasem coś wspólnie napisać.
To Monika sprawiła, że z chuligana stałeś się pacyfistą, i sprowadziła cię na dobrą drogę?
Monika jest totalnie praworządna, ma mocny charakter. Ja byłem tym złym, głupim, zwariowanym. A ona to wzorowa uczennica. Zbuntowała się dopiero pod koniec liceum, wtedy się poznaliśmy; była bodaj w trzeciej klasie. Powiedziałem jej, że jak nie będzie miała piątki z polskiego na świadectwie, to się z nią nie będę zadawał, bo dziewczyna poety musi mu dorównywać. Takie szczeniackie gadanie. Ale Monia chyba bardzo sobie wzięła te słowa do serca, bo zdała polski na maturze na piątkę.
Tak samo surowy byłeś, zapraszając Beniamina do kapeli?
Nasz gitarzysta Maciek Gładysz miał zobowiązania wobec Edyty Bartosiewicz. Obiecał, że jeśli Edyta wróci na scenę, będzie z nią grał koncerty. No i nadszedł ten jej comeback. Maciek do mnie przyszedł i mówi: „Muszę, dałem słowo”. Zgodziłem się, ale postawiłem warunek: „Daj kogoś na zastępstwo”. A on: „Nauczę Benia”. I tak Benio trafił do zespołu i zaczął grać trudne partie Maćka. Nie wykonujemy skomplikowanej muzyki, ale jest w tych piosenkach trochę patentów, które nie każdy gitarzysta od razu rozgryzie. Maciek po jakimś czasie wrócił i teraz grają razem. Odbyłem z synem męską rozmowę: „Grasz równolegle w trzech zespołach, chciałbyś występować w Wilkach na stałe?”. Powiedział, że bardzo chce. Kazałem mu dodatkowo nauczyć się obsługi klawiszy, kupiłem instrument, przyprowadziłem nauczyciela – i czekałem na efekty. A później wysłałem Benia na lekcje śpiewu, żeby mi robił chórki, bo koledzy z zespołu trochę wstydzą się ze mną śpiewać.
A później drugi z synów dołączył do waszej wilczej ferajny.
Benio studiował grafikę komputerową, ale wybrał gitarę. Emik skończył AWF, ale wciągnęła go praca informatyka. Jednak przyszedł do mnie któregoś dnia i mówi: „Wiesz, tato, też bym chciał w tych Wilkach pograć”. Ja to rozumiem. Są bliźniakami, zawsze byli nierozłączni. Tylko że nie planowałem żadnych zmian w składzie… Trudno, zdobyłem się na gorzką rozmowę z basistą i wyznałem mu szczerze: „Sorry, Martinez, muszę przyjąć syna, sam rozumiesz”. Oczywiście, uprzedziłem wcześniej, żeby zdążył sobie znaleźć nową robotę. Emik dostał listę utworów Wilków, najtrudniejszych do grania na basie, i miał je wykuć na blachę. Zapracował na angaż w zespole.
„Wszyscy marzą o miłości” – twierdzisz w tytule waszej nowej płyty. Skąd ta pewność?
Producent Kuba Galiński zapytał mnie, kiedy napisałem płytę o miłości. Zamyśliłem się. Faktycznie, dawno temu. Chyba „4” nazwałbym takim albumem, ale to było równe 20 lat temu. Przyznałem rację Kubie. A ta miłość wzięła się z tego, że dożyliśmy kiepskich czasów – najpierw pandemia, teraz wojna. Trzeba ludziom dać odrobinę otuchy.
A może po prostu chcesz ludzi zarazić swoimi przebrzmiałymi marzeniami? Śpiewając: „Coraz więcej w życiu polityki / Coraz trudniej być szczęśliwym nikim”, ewidentnie przemawia przez ciebie słabość do tego, co za nami.
Jak wspomniałem, ta płyta powstawała w covidowym bałaganie. Jeszcze zanim wpadłem na trop miłości, rozważałem różne tematy. Tylko nie o polityce – zapobiegawczo sugerował producent. No racja, bo to ciężkostrawne. Napisałem polityczny tekst do piosenki „Widzę cię wszędzie”. Piosenka została na płycie, ale ma inne zwrotki. Słuchałem tego, co napisałem, słuchałem i miałem doła. Zmieniłem więc zwrotki, dałem inną melodię, aby się odzwyczaić od tamtego tekstu, i tak zostało. Przecież „Widzę cię wszędzie” może mieć różne znaczenia. Pamiętam, jak ten nowy tekst przyszedł mi do głowy. Była noc. Wstałem zaspany i żeby się rozbudzić, musiałem trochę pograć na komputerze.
Myślałem, że na gitarze.
Ostatnio rzadziej biorę ją do rąk. Nie wiem, coś się we mnie wypaliło. Może to efekt zmęczenia pracą nad nową muzyką? Przygotowałem na tę płytę ponad 30 piosenek. Dziesięć weszło na album, reszta czeka w bazie – do wykorzystania przez innych artystów, jeśli ktoś będzie potrzebował gotowej piosenki. Chętnie się podzielę.
Mówisz o trudnym czasie, kiedy ta płyta powstawała, bo doświadczamy globalnych kryzysów. Nadal podtrzymujesz to, co kiedyś napisałeś, że „świat to fajne miejsce”?
Obejrzałem film z 2007 r. o wokaliście The Clash. Miał taki moment w życiu, że mieszkał w wigwamie i przyjeżdżał do Londynu, żeby spotkać paru fajnych ludzi, po czym zapraszał ich do siebie. Powstało tam miasteczko namiotowe. Żyjąc w mieście, ciągle jesteś w biegu, gonią cię obowiązki, gnasz do roboty. Ludzie sobie myślą – zarobię trochę kasy, a później zwolnię. Tylko kiedy nadchodzi ten moment? Kiedy pieniądze dają w końcu szczęście?
Znasz odpowiedź?
Kiedy nie posiadasz ich za dużo, nie masz problemu, co z nimi zrobić. Wolność to stan umysłu – nie kieszeni.
Reklama
Reklama