Polskie zespoły metalowe jeżdżą po całym świecie i tam robią furorę, bo w kraju trudno im się przebić do mainstreamu

W tym roku «blondyni» nie grają” – to zdanie rzekomo wypowiedział jeden z organizatorów festiwalu w Jarocinie w wyrazie dezaprobaty dla kapel heavymetalowych. A to właśnie na tej kultowej imprezie – mylnie kojarzonej tylko z punkiem – zaczęły rosnąć notowania długowłosych naśladowców Van Halena, AC/DC czy Metalliki. W Jarocinie na szerokie wody wypłynęło TSA, tu z przytupem wystartował Kat – żeby poprzestać na najważniejszych przedstawicielach gatunku. W drugiej połowie lat 80. heavy metal był tak popularny, jak dzisiaj hip-hop. W radiowej Dwójce powstała nawet lista przebojów Metal Top 20, zaś festiwal Metalmania w katowickim Spodku ściągał tłumy. Na Śląsku gościły wielkie gwiazdy zagraniczne (Halloween, Judas Priest czy Morbid Angel) i cała polska czołówka (Kat, Wilczy Pająk, Acid Drinkers, Turbo).
Jednak czasy się zmieniły. Dziś rodzime zespoły metalowe jeżdżą po całym świecie i tam robią furorę, bo w kraju trudno im się przebić do mainstreamu.
Nie ma agonii
Debiutujące 40 lat temu na scenie Jarocina, TSA przewróciło do góry nogami estradowy kanon. Rozebrani do pasa gitarzyści robili fikołki na scenie, a ostrym brzmieniom towarzyszyły szczere teksty na tematy okryte społecznym milczeniem, jak heroinowa śmierć („51”), niechciana ciąża („Wpadka”), marna edukacja („Mass media”). Przełomem był singel grupy Kat z piosenkami „Ostatni tabor” i „Noce szatana”. Pierwszy z tych utworów prezentuje wizję świata po wojnie nuklearnej. W drugim jest mowa o zaprzedaniu duszy diabłu. Gdy w 1986 r. wyszła płyta Kata „666”, stało się jasne, że w muzyce rockowej doszło do metalowego przewrotu.
Tak nową muzykę definiował Roman Kostrzewski, wokalista Kata, gdy pytałem o jej prapoczątki w Polsce: – Chcieliśmy się odciąć od heavy metalu czy hard rocka z lat 70. i 80. Interesowała nas nowofalowa muzyka metalowa, różnie później klasyfikowana – jako thrash, death, black czy speed metal, która była syntezą punka, postpunka i metalu. Wyłonił się z tego core – brudna brzmieniowo i bezkompromisowa muzyka, darkowe soundy, szybsze tempo, gęstsza rytmika na dwóch centralach basowych plus przestery gitarowe bez tej całej ornamentyki, co zmuszało gitarzystów do innego stylu gry – uderzania w struny i ich tłumienia.
Metalowa hossa zaczęła się załamywać na początku lat 90. Dla muzyki niezależnej był to trudny czas wchodzenia w kapitalistyczne tryby. W końcu zdecentralizowany rynek muzyczny zdołał dopasować się do nowych realiów, ale wielu artystów wypadło z mainstreamu na margines. Metal stracił połysk nowości, a wiele festiwali promujących ten gatunek zniknęło z koncertowej mapy Polski. Dni Metalu wytrzymały cztery sezony, tyle samo Dark Stars Festiwal; Hunter Fest wyczerpał się po sześciu edycjach. Tylko na chwilę reaktywowano gdańską Drrramę po 25-letniej hibernacji czy ciechanowskie S’trash’ydło, które miało na pieńku z władzami miasta. Z dużych metalowych najdłużej przetrwała wspomniana Metalmania, choć i ona miała paroletni przestój. Ciągle jest organizowany też Mystic Festiwal, który ma ponad 20-letnią tradycję.
Zapaść rynku koncertowego szła w parze z kryzysem wytwórni metalowych, które nie zaliczały się do „mejdżersów”. To raczej małe, niezależne manufaktury aniżeli bogate korporacje. Przetrwanie transformacji i jej skutków było więc nie lada sztuką. Jedni doświadczyli bankructwa (Loud Out Records), drudzy na fali koniunktury zamienili heavy metal na hip-hop (Morbid Noise Productions). Ci, którzy przetrwali, jak działająca w Pile od prawie 20 lat Agonia Records, nie boją się o przyszłość. – Płyty naszych artystów sprzedają się nieźle. Najlepszym ostatnio wynikiem handlowym cieszyły się albumy zespołów Inquisition i Pestilence, oscylując w granicach 15–20 tys. egzemplarzy. Fani metalu pożądają nośników fizycznych. Średnie nakłady – choć wszystko, rzecz jasna, zależy od wykonawcy – to ok. 3–4 tys. egzemplarzy – szacuje Filip Jesion z Agonii Records.
Wytwórnia ta wydaje głównie artystów metalowych, ale nie tylko. Właściciele firmy polegają na swoich gustach. Niedawno pod ich szyldem ukazała się płyta „Mannequins” greckiego zespołu Hail Spirit Noir. To mieszanka synth popu z synth wavem. Nie ma tam śladu metalu. Takie ryzyka wydawnicze nie są rzadkością w przypadku Agonii. To też sposób na utrzymanie się na rynku, który – jak podkreśla Jesion – jest niełatwy z uwagi na swoją hermetyczność. Profil nieco zmieniło też Mystic Production – wytwórnia, która wraz z Metal Mind Productions (ponad 10 mln sprzedanych nośników), organizuje Metalmanię i wydaje polską edycję magazynu „Metal Hammer”. Zaczynała od metalu (promuje w Polsce Behemotha), ale dziś w jej katalogu są również artyści, którzy z ciężką muzyką nie mają nic wspólnego, jak Gaba Kulka, Czesław Mozil czy Maria Peszek.
Rozszerzenie zainteresowań muzycznych nie przekreśla perspektywy zarabiania na metalu. Zdaniem szefa Mystica Michała Wardzały pogłoski o końcu muzyki metalowej są przedwczesne i przesadzone. – To wciąż gatunek, który ma jednych z najbardziej oddanych i lojalnych fanów. Tak naprawdę wszystkie gałęzie – od wydawniczej po koncertową – są zdrowym i sprawnie działającym organizmem, a największe zespoły w czasach przedpandemicznych grały trasy stadionowe czy halowe. Życzę każdej innej niszy festiwali, na które 80 tys. biletów sprzedaje się krócej niż w 24 godziny – a tak jest w przypadku francuskiego Hellfestu czy niemieckiego Wacken – twierdzi Wardzała. – Jestem przekonany, że wciąż jest przestrzeń na nowych artystów, nowych wytwórni i nowych promotorów, którzy mogą eksplodować ze swoim pomysłem artystycznym czy biznesowym. Kiedy zakładaliśmy wytwórnię w 1995 r., wiele osób mówiło nam, że rynek wydawniczy jest już tak podzielony, że nie ma przestrzeni na kolejnego gracza. Mamy rok 2021 i uważam, że taka opinia była i jest naiwna i nieuprawniona.
Pizzeria i wodociągi
Środowisko metalowe jest hermetyczne, co ma przełożenie na relacje z resztą branży muzycznej. Twórczość sygnowana przedrostkiem death-, trash-, doom- czy black- (poprzestańmy na tych kilku, choć jest ich więcej) nie gości na salonach. Bywa brutalna, ekstremalna, natarczywa. Nie pasuje do czerwonych dywanów. Wprawdzie od 1997 r. branża przyznaje metalowcom Fryderyki (najwięcej, bo pięć statuetek, mają Acid Drinkers), ale nie nadaje temu przesadnego rozgłosu. Zresztą nagroda w latach 2013–2018 w ogóle nie była przyznawana.
Działający od połowy lat 80. zespół Hunter dwa razy w karierze otarł się o Fryderyka. Nagrody nie otrzymał, zadowolił się nominacjami (za albumy „HellWood” i „XXV lat później”). Grupa ma na koncie dwie Złote Płyty (za albumy „Królestwo” oraz „Imperium”), ale kiedy kilka lat temu rozmawiałem z liderem grupy Pawłem „Drakiem” Grzegorczykiem, żartował, że gdyby każdy z 50 tys. fanów na Facebooku (dziś zespół obserwuje 112 tys. użytkowników) miał w domu jedną oryginalną płytę Huntera, kapela dawno osiągnęłaby już potrójną platynę. W jej przypadku długie odstępy między premierą kolejnych albumów były spowodowane brakiem funduszy. Zmuszało to muzyków do podejmowania dodatkowej pracy. Drak sprawował w rodzinnym Szczytnie mandat radnego.
Wielu heavymetalowców już u progu lat 90. nie było w stanie utrzymać się z muzyki. Najgłośniejszym echem odbił się przypadek Leszka Szpigiela, wokalisty Non Iron i Wilczego Pająka. Kiedy Wilczy Pająk zawiesił działalność, muzyk wyemigrował do Niemiec, gdzie znalazł pracę rozwoziciela pizzy. O jego trudnym zakręcie życiowym koledzy z Acid Drinkers napisali utwór „Pizza Driver”. Szpigiel próbował wprawdzie zaistnieć na tamtejszym rynku muzycznym i przewinął się przez kilka niemieckich kapel metalowych (Crows, Scanner, Duke, Mekong Delta), ale za wiele nie zwojował – ani jako Leo Szpigiel, ani jako Naked Duke. Ale nawet wspomnianym Drinkersom szło wtedy jak po grudzie. Gdy po zmianie ustroju górę nad metalem wzięło disco polo, popyt na koncerty „blondynów” zmalał i musieli szukać sobie lepiej płatnego zajęcia. Lider AD Tomasz „Titus” Pukacki poszedł do pracy w wodociągach.
Muzykowanie z graniem w kapeli do niedawna łączył Krzysztof Sokołowski, wokalista Nocnego Kochanka. Pracował w szkole, ale przy tablicy zarabiał gorzej niż na koncertach, więc wypisał się ze szkolnego grafiku. – Parę razy usłyszałem od ludzi: „Aha, poszedłeś na nauczyciela, bo ci w życiu nie wyszło?”. Czekałem z miesiąca na miesiąc, zastanawiając się w duchu: a może będzie lepiej? Udzielałem korepetycji. Ratowały mnie drobne pieniądze z grania. Miałem chociaż na połowę czynszu – wspomina ze śmiechem Sokołowski. Dziś Nocny Kochanek to sprawnie działająca maszyna. Każda z trzech wydanych płyt pokryła się albo złotem, albo platyną. Dobrze radzi sobie również Paweł Małaszyński, popularny aktor, a zarazem frontman metalowego zespołu Cochise.
Głaskanie tygrysa przez kratę w zoo
Muzyka heavymetalowa to niełatwy kawałek chleba z jeszcze innego powodu. Kojarzy się z antychrześcijańską symboliką: odwróconym krzyżem, czarną mszą i podartą przez Nergala Biblią. Już w latach 80. państwowe rozgłośnie radiowe cenzurowały nieprawomyślne nagrania. – „Proboszczowie redakcyjni” z Trójki wyciszali nam piosenkę „Sztuczne oddychanie”, bo bulwersował ich fragment: „budzą mnie poranne lęki / budzi mnie poranny wzwód”. A to był cytat z książki „Bez przerwy wypełniać tę ciszę”. Po nagraniu płyty „Kawaleria szatana” zostaliśmy uznani za prekursorów satanizmu. Nasze teksty były inspirowane Pismem Świętym i literaturą fantasy, ale mało kto to rozumiał – opowiadał mi Grzegorz Kupczyk, lider grupy CETI, wcześniej wokalista Turbo.
Pierwszy głośny incydent z udziałem „czcicieli szatana” odnotowano w Jarocinie w 1986 r. Na cmentarzu grupka satanistów złożyła w ofierze psa. Sprawcy trafili do więzienia, ale to artystów obwiniano za demoralizowanie młodzieży. Na scenie muzycy grupy Test Fobii-Kreon roztrzaskali bowiem odwrócony krzyż o kolumnę głośnikową, a wokalista zespołu Kat prowokacyjnie wznosił toasty liturgicznym kielichem.
Kiedy w 1994 r. Acid Drinkers wydali album „Infernal Connection” („Piekielne pokrewieństwo”), zespół oskarżono o ciemne interesy z diabłem. – Tytuł zapożyczyłem poniekąd z kina akcji. Bardzo mi się podobał „Francuski łącznik” z Gene’em Hackmanem i pod jego wpływem wymyśliłem to piekielne pokrewieństwo. Promowanie zła nie jest potrzebne. Ono ma się świetnie: jest silne, zdrowe i wysportowane – żartował wokalista i basista Acidów Titus.
Roman Kostrzewski z Kata kilka lat temu pokazywał miejsca na kulturalnej mapie Polski, w których jego zespół jest niemile widziany. Grupa nie koncertowała w Przemyślu i Tarnowie, nie miała też wstępu do toruńskiej Od Nowy, bo w mieście przeciw satanistom prężnie organizowały się kółka różańcowe. Środowiska katolickie próbowały też nie dopuścić do koncertu Kata w krakowskim klubie Extreme (daremnie) oraz w Kraśniku i Radzyniu Podlaskim (skutecznie).
Najwięcej procesów o obrazę uczuć religijnych ma jednak Nergal. Lidera Behemotha ciągają po sądach przedstawiciele organizacji katolickich. Ale z mizernym skutkiem. Za podarcie Biblii w klubie Ucho muzyk nie został skazany – Sąd Okręgowy w Gdańsku nie dopatrzył się znamion przestępstwa i uniewinnił artystę. Kilkanaście dni temu zapadł inny wyrok na korzyść Nergala, który za opublikowanie w mediach społecznościowych zdjęcia zdeptanego obrazu z Maryją znów został oczyszczony z zarzutów.
Prowokacje są integralną częścią heavy zabawy. Najsłynniejsza płyta Iron Maiden sławi imię bestii, a wokalista Black Sabbath Ozzy Ossbourne na koncercie promującym album „Diary of a Madman” odgryzł głowę żywemu nietoperzowi. Wyskoki Behemotha to też forma teatralizowania sztuki, choć nie każdemu może się podobać. – Forma jest brutalna, dla większości niezrozumiała, nie do strawienia. Zdaję sobie z tego sprawę, ale to się nie zmieni, bo jestem bezkompromisowym artystą. Black metal sprowadza się do głaskania tygrysa przez kratę w zoo. Bardzo mi zależało, aby zabrać tego zwierza z powrotem do lasu; żeby znów pokazał kły. Wiem, jak nagrać płytę skazaną na komercyjny sukces, ale bardziej interesuje mnie wejście do ciemnego pomieszczenia. Podnieca mnie nieznane. Nie wiem, co tam zastanę, niemniej jednak lepiej się o coś potknąć niż od razu zapalać światło i wszystko zobaczyć jak na dłoni – mówił mi Nergal.
Zdrajcy metalu
Ktoś powie, że prowokacja jest najlepszą promocją. Nie ma gotowej recepty, jak zaistnieć na metalowym rynku. Trudniej jest kapeli, która nie epatuje kontrowersyjną symboliką, nie zamienia koncertów w efektowny performance ani nie łączy bycia muzykiem z byciem celebrytą. Gwarantem powodzenia nie jest również śpiewanie po angielsku, czego dowodem przypadek Corii. Wszystkie piosenki z wydanej kilka lat temu debiutanckiej płyty zespołu „Teoria splątania” zostały zaśpiewne po polsku, a niektóre powstawały pod radiowy format („Niepokój”, „Nie pozwól mi”, „Efuzja”), choć nie stały się przebojami. Droga do kontraktu z Metal Mindem wiodła jednak przez programy talent show („X Factor”, „Must Be The Music”), w których występował wokalista Tomasz Mrozek. Odważny w zamyśle album był zatem budowany na pewnej rozpoznawalności frontmana.
Inną drogę przebyli muzycy LaNinia – porównywani z Sepulturą, Biohazardem czy Slayerem – którzy od trzech lat próbują się przebić do metalowej czołówki. Zaczęli od wydania własnym sumptem krążka „Loneliness”, co otworzyło kilka furtek. Ale o wrotach do show-biznesu nie ma jeszcze mowy. – Musisz umieć grać, być cholernie zdeterminowany, mieć utwory, w których drzemie potencjał, i wyrobić sobie trochę znajomości. Przed pandemią graliśmy sporo koncertów i akurat mieliśmy to szczęście, że mogliśmy pokazać się obok największych, takich jak: Vader, Illusion, Turbo czy Luxtorpeda. Koncerty pomagają budować bazę oddanych fanów – mówi Daniel Ludwiczak, gitarzysta LaNinii.
To sprawdzona forma promocji, bo numerów heavymetalowych próżno szukać w mediach, chyba że społecznościowych. Stąd inwestycja w teledyski – LaNinia nakręciła już klipy do kilku numerów, ale na tym nie zamierza poprzestać. Ludwiczak opowiada, że ma prostą dewizę: „nic na siłę”. Nie zastanawia się, czy piosenka poleci w radiu. Głowę zaprzątają mu jedyne gitarowe riffy. Mocny riff i szczery tekst to podstawa sukcesu. Na najnowszej płycie (album „Tyrant” ukaże się w połowie października) leitmotivem jest tyrania. – Wokół tego tematu zbudowana jest cała historia. Można powiedzieć, że tekstowo wyszedł nam concept album. Dopełnieniem jest piosenka „Malum in se”, która powstała pod wpływem niedawnych wydarzeń w Luboniu i historii maltretowanego, małego chłopca przez swojego ojca – wyjaśnia Ludwiczak.
Oryginalny patent na zaistnienie w branży znalazł Nocny Kochanek. Piosenki Krzysztofa Sokołowskiego i spółki trącą satyrą. Muzycy dworują sobie z górnolotnego tonu kojarzonego z heavy metalem. Stąd przydomek i zarazem tytuł jednej z płyt: „Zdrajcy metalu”, jak mówią o sobie. Sokołowski śpiewa po polsku i przestrzega tych chorobliwie ambitnych, że płynna angielszczyzna wcale nie toruje autostrady do kariery za granicą.
Jedyny taki sukces
Wielka sława zagraniczna to dla polskich metalowców trudny temat. Muzycy grupy Turbo nigdy nie ukrywali fascynacji Iron Maiden. W 1985 r. dedykowali jej swoją płytę „Smak ciszy”. Rok wcześniej doszło w Poznaniu do spotkania obu kapel – ale nie na scenie, tylko w pokoju hotelu Merkury na degustacji drinków. Znajomości nie miały przełożenia na popularność polskich muzyków. Turbo nie zrobiło kariery na Zachodzie. Wprawdzie grupa pojechała pod koniec lat 80. do Berlina nagrać anglojęzyczną wersję albumu „Ostatniego wojownika” („Last Warrior”), która sprzedała się w nakładzie 10 tys. egzemplarzy i została wysoko oceniona przez niemiecki „Metal Hammer”, ale muzycy niewiele na tym zyskali. Wytwórnia Noise Records zerwała kontrakt, a pieniądze z odszkodowania przepadły. Wokalista Grzegorz Kupczyk opowiadał mi po latach, że z zachodniej przygody przywiózł raptem 244 dol.
Swojej szansy nie wykorzystali też Acid Drinkers. Na początku lat 90. mieli okazję wystąpić u boku heavymetalowych gwiazd z Zachodu – Metalliki i AC/DC – na koncercie „Monsters of Rock” w Chorzowie, lecz wydarzenie nie zaprocentowało. – Naprawdę mi nie żal – wspominał Titus. – Byliśmy za młodzi, za mało ograni i niedoświadczeni. Trafiła się też szansa pojechania na trasę po Europie, nawet nie jedna, bo raz z Black Sabbath i raz z Motörhead, ale wszystko rozbiło się o spawy paszportowe. Szykowaliśmy się do przekroczenia granicy, ale Niemcy obiecywali nam wizy tranzytowe pod warunkiem, że Francuzi zagwarantują nam wizy docelowe i odwrotnie. Nic z tego wyjazdu nie wyszło. Tego akurat żałuję.
Dziś karierę za granicą robią młodsi koledzy Acidów, przede wszystkim Behemoth i Vader. Nergal i spółka zachwycili świat albumem „Demigod”, a triumfalny marsz Vadera po zagraniczne kontrakty zapoczątkowała płyta „Litany”. Dlaczego im się udało? – Zadecydowały dwa elementy – bardzo ciężka, tytaniczna praca oraz talent. Globalny sukces Behemotha jest niesamowity i chyba nie do końca rozumiany i doceniany w Polsce. Proszę sobie wyobrazić, że zespół praktycznie w każdym zakątku świata, gdzie dociera zachodnia kultura, jest w stanie wypełnić klub o pojemności 2 tys. osób. Halowe trasy po Europie czy USA są już dla nich standardem. Halowe, czyli takie na 10 tys. ludzi. To sukces globalny, jakiego żaden inny polski zespół nie osiągnął. Nie jesteśmy przy tym żadnym hegemonem w metalu, każdy kraj skandynawski ma więcej zespołów i artystów, którzy zdobyli międzynarodową sławę – opowiada Wardzała.
Pytam muzyków LaNinii, czy pójdą za przykładem Nergala i Behemotha i też zaczną wydeptywać zagraniczne szlaki. – Nigdy się nad tym nie zastanawialiśmy – przyznaje Ludwiczak. – Nie ma w nas w tym względzie kalkulacji. Jak powiedzą, że mamy dziś zagrać w Poznaniu, a jutro w Berlinie, to po prostu tam zagramy. Wszędzie na ziemi jest przecież miejsce na każdy gatunek muzyczny. Cieszylibyśmy się bardzo, gdybyśmy mogli spróbować swoich sił także na Zachodzie. Nie mamy się czego wstydzić.