Jeśli ktokolwiek ją pamięta, to z przeboju, którego nigdy nie lubiła. Internet dał jej drugą szansę, ale Renata Lewandowska już nie chce śpiewać.
Jeśli ktokolwiek ją pamięta, to z przeboju, którego nigdy nie lubiła. Internet dał jej drugą szansę, ale Renata Lewandowska już nie chce śpiewać.
Opole 1974. Konferansjer zapowiada, że za moment na scenie pojawi się Grupa I. Wychodzą trzy kobiety i jeden mężczyzna, mieszany kwartet wokalny. Takie wówczas były modne. Artyści w dzwonach i brokatach. A piosenka? Wielki hit festiwalowy. „Jak dobrze wstać, skoro świt…” – do dziś nucą starsi słuchacze. „Radość o poranku” to niby prosta, popowa kantylena, ale rozpisana na głosy. Zaczynała anielskim głosem Marlena Drozdowska, a kończyła czystym altem Ewa Olszewska. Ale co się działo w środku! W środku była Renata Lewandowska z obłędną solówką z soulowym pazurem, jakby niepasującą do anielskich refrenów.
„Rakieta ziemia-woda-powietrze-niebo” – komentuje internauta pod filmikiem na YouTubie, który dokumentuje audiowizualny zapis opolskiego koncertu. „Głos jak dzwon” – pisze ktoś inny. „Renata Lewandowska zrobiła tu piosenkę w piosence” – chyba najtrafniej ujmuje to wykonanie kolejny z dyskutantów. Tej wymianie zdań przygląda się bohaterka nagrania, która prowadzi tu własny kanał. Czasami coś doda, zdementuje, polubi czyjś komentarz. I promuje nową płytę, a w zasadzie longplay, którego nigdy nie nagrała – z zebranymi piosenkami z lat 70. Płyta ukazała się w połowie listopada i nosi tytuł „Dotyk”.
Renata Lewandowska 40 lat temu zakończyła świetnie zapowiadającą się karierę muzyczną i nagle zniknęła z estrady. Słuch po niej zaginął, a teraz wreszcie można dotknąć jej piosenek, rozpakowując płytę. „Czarną płytę”, bo album ukazał się jedynie na winylu. Cztery dekady temu też wydawano tylko winyle – nikt nie marzył o kompaktach, MP3, streamingu. Płyta to konkret, pamiątka, dowód rzeczowy. A internet domagał się twardych dowodów na istnienie Renaty Lewandowskiej. No i je dostał.
Polska Janis Joplin
Zapomnianych dziewczyn z tamtych i późniejszych lat jest mnóstwo. Zapomnianych z różnych względów: bo przedwcześnie odeszły (Ludmiła Jakubczak, Teresa Haremza); rozstały się z muzyką (Natasza Czarmińska); wybrały emigrację (Teresa Tutinas). Niektóre nadal nagrywają płyty, pokazują się w mediach, sporadycznie koncertują, ale popyt jakby słabszy (Wanda Kwietniewska, Patrycja Kosiarkiewicz). Tylko znane piosenki przypominają, że były kiedyś gwiazdami. A niektóre – jak Renata Lewandowska – nawet nie weszły na tę „aleję gwiazd”. Znali ją bywalcy warszawskich klubów – Hybryd i Medyka. Jeździła na FAMĘ do Świnoujścia, na giełdy i kiermasze piosenek, na przeglądy studenckie w całej Polsce, stając się atrakcją muzyczną w akademickich kręgach. Kiedyś to właśnie kluby były trampoliną na dużą estradę, choć droga – dajmy na to – z Piwnicy Pod Baranami na opolski festiwal jednym dłużyła się w nieskończoność, a innych wiodła dyskretnym skrótem.
O Renacie Lewandowskiej zrobiło się głośniej, gdy w 1970 r. wystąpiła w Opolu w białym stroju weselnym i razem z żeńskim chórem odśpiewała „Ach, co to był za ślub” – wówczas spory przebój grupy Quorum. Piosenka spodobała się przewodniczącemu Radiokomitetu, który przyznał jej nagrodę. Rok później wokalistka zaśpiewała w filmach „Milion za Laurę” oraz „Pięć i pół bladego Józka”, a w końcu pomogła wylansować „Radość o poranku”, którą zdominowała nieprawdopodobnym głosem. Szczupła, o łagodnych rysach twarzy i śnieżnobiałym uśmiechu, z wodospadem rudych włosów – mogła się podobać na scenie. Polska Janis Joplin – piali z zachwytu widzowie, choć gdy śpiewała, inni mieli przed oczami Arethę Franklin.
Głos nie z tej ziemi, a jednak nie przebił się do świadomości słuchaczy. Dziś nawet wiele osób z branży pamięta Lewandowską jak przez mgłę albo nie przypomina jej sobie wcale. – Zupełnie nie kojarzę, nie znam. Nigdy nie spotkałam jej na naszej drodze estradowej – mówi Ewa Konarzewska, jedna z późniejszego składu Alibabek, które… wspierały Lewandowską podczas nagrywania utworu „Olbrzymi twój cień”.
Znany tekściarz Marek Dutkiewicz przychodził wtedy do Medyka, ale raczej w celach towarzyskich, a nie na łowy młodych talentów. Dla Lewandowskiej akurat nie napisał żadnej piosenki. – Zajmowałem się zespołem Dwa Plus Jeden – opowiada Dutkiewicz. – Na Lewandowską zagiął parol Julek Loranc (długoletni kierownik muzyczny m.in. Alibabek – red.), bo on uwielbiał niskie głosy. Wiem o kogo chodzi, ale w życiu jej nawet nie poznałem.
Trochę więcej do powiedzenia ma Jarosław Bem, w przeszłości z siostrą Ewą i trzema instrumentalistami tworzący grupę Bemibem (która też nagrywała z Lewandowską), a obecnie szef agencji artystycznej Big-Bem. – No pewnie, że ją pamiętam. Była partnerką Loranca w tamtych latach. On ją uczył i prowadził. Śliczna dziewczyna o długich, gęstych włosach. Kilka lat temu nawet rozmawialiśmy. Dzwoniłem do niej w jakiejś sprawie… – opowiada Bem.
Alicja Majewska jest zaskoczona moim telefonem. I sama ma więcej pytań niż cokolwiek do powiedzenia na temat Renaty. – Co pan powie? Ona jest w Polsce? Nagrała płytę? Ale z nowymi piosenkami? Kojarzę dziewczynę o potężnym, wręcz czarnym głosie, bardzo stylową, z artystowskim zacięciem. Nic więcej nie mam jednak do powiedzenia. Moje pokolenie ją kojarzy, ale kto poza nim? – zastanawia się Majewska, wtedy piosenkarka popularnej Partity.
Renata w grupie Quorum występowała razem z Marią Głuchowską, która później śpiewała w Trzech Koronach, Trubadurach, Grupie ABC oraz w chórku u Maryli Rodowicz. – Marysia do dziś wspomina, że Renata szyła sobie świetne ciuchy na scenę. To ona nauczyła Marysię szyć spodnie – śmieje się Janusz Staszek, mąż Głuchowskiej, a zarazem perkusista, który koncertował z Testem, Andrzejem i Elizą czy Dwa Plus Jeden.
Lewandowska spotkała się wtedy z wieloma znanymi później artystami. W studiu piosenki RH Minus w stołecznym Medyku terminowały takie nazwiska jak Zbigniew Hołdys (później Perfect), Wojciech Waglewski (Voo Voo), Andrzej Kozioł (Vox) czy Eliza Grochowiecka (Andrzej i Eliza). – Była gościem specjalnym w naszym programie – wspomina Renatę Bogdan Olewicz, który zanim został nadwornym tekściarzem Perfectu, pisywał utwory na potrzeby RH Minus. – Janek Pilecki siadał do pianina i wyżywał się na klawiaturze, a Renata wyśpiewywała żywiołowe bluesy. Dostał szmergla na jej punkcie. Widział w niej polską Janis Joplin. Zresztą, nie on jeden. Też ją podziwiałem. Bo to było zupełnie nowe zjawisko na polskiej scenie. Oto wychodziła na estradę dziewczyna i z łatwością wydobywała z siebie długie, wrzaskliwe frazy, zamiatając przestrzeń długimi włosami w ognistym kolorze. Loranc chciał z niej koniecznie zrobić gwiazdę i zabrał do Quorum. Ale czy repertuarowo na tym zyskała? Ona zawsze była bardzo dobrze zapowiadającą się wokalistką. I tak już zostało.
Szczupła, o łagodnych rysach twarzy, z wodospadem rudych włosów – mogła się podobać na scenie. Polska Janis Joplin – piali z zachwytu widzowie, choć gdy śpiewała, inni mieli przed oczami Arethę Franklin
Czternastoletni detektyw
Fora internetowe to gruzowiska starych piosenek. Ludzie, którzy się tam zlatują, z upodobaniem szperają w przeszłości. Potrafią miesiącami dyskutować w jednym wątku, bierze ich na wspomnienia, a każdy komentarz jest pretekstem do niekończących się polemik, czasem pyskówek. Bo często wybuchają spory – ktoś pamięta lepiej od pozostałych, a ktoś inny kompletnie się nie zna. Forum puchnie od cennych wykopalisk: zdjęć, wycinków prasowych czy filmików. Wśród internetowych przekupek na tym targu staroci pojawiają się też artyści, o których twórczość toczą się wielkie debaty. Zwykle przychodzą incognito i podszywając się pod użytkowników, prostują nieprawdy na swój temat, bo przecież tylko oni wiedzą, jak było naprawdę. I wtedy dyskusja ożywa na nowo.
Wiek rozmówców, archiwistów i tropicieli spatynowanych nagrań nie ma znaczenia. Świadczy o tym przypadek Krystiana Zielińskiego. Pięć lat temu zobaczył na antenie TVP Kultura relację z festiwalu w Opolu w 1977 r. Miał wtedy ledwie 14 lat. Zachwyciła go wokalistka widoczna na ekranie. Śpiewała „Po prostu jestem” i „Nie myśl, kochanie, o tym, jak mogło być” – utwory znane tylko z koncertowych wykonań, dotąd niewydane na żadnej płycie. Nastolatek był pod ogromnym wrażeniem głosu piosenkarki. Zaczął wyławiać z sieci jej nagrania. W internecie wytropił jedynie kawałek „Dotykiem chcę dziś poznać wszystko”. Soulowa ballada brzmiała tak wyjątkowo, że poza szukaniem kolejnych numerów postanowił znaleźć samą wokalistkę. Pisał do muzyków i dziennikarzy, którzy mogli cokolwiek o niej wiedzieć – bez skutku. Przekartkował całą książkę telefoniczną i zadzwonił do kobiet o tym samym imieniu i nazwisku – znów bez rezultatu. Kontaktował się z Opolską Estradą, miejskim magistratem, a nawet stołeczną Akademią Sztuk Pięknych, w której w latach 1966–1972 poszukiwana studiowała na Wydziale Architektury Wnętrz. I ciągle nie mógł nic wskórać. Po dwóch latach kwerendy nastąpił przełom. Na internetowy apel o kontakt zwróciła uwagę synowa artystki i przekazała wiadomość teściowej, która pomieszkiwała to w Waszyngtonie, to w Gdańsku. Krystian dopiął swego. Renata Roberts (bo tak się dziś nazywa) w końcu dała się odszukać. Razem zaczęli odkopywać utwory Renaty Lewandowskiej.
– Na YouTubie ktoś wystawił moją piosenkę „Dotykiem chcę dziś poznać wszystko”, ale nie było tam mojego zdjęcia – opowiada nam Renata Lewandowska. – Od czasu do czasu sobie kliknęłam i posłuchałam. Pewnego razu synowa zadzwoniła z Ameryki, że na YouTubie jest przy „Dotyku” anons, że ktoś mnie poszukuje. Weszłam, przeczytałam, rzeczywiście szukał mnie Krystian Zieliński. Zostawił swoje namiary. Napisałem e-maila: „No fajnie, jestem, tylko nie rozumiem, skąd to zainteresowanie”. Wymienialiśmy myśli, on zadawał mi różne pytania. Przyznał w końcu, że ma 15,5 roku. „No chyba pan żartuje” – napisałam i przerwałam korespondencję. Na co on: „Proszę mi tego nie robić, ja od dwóch lat pani szukam”. To ile miał wtedy lat? 14? Podobno to babcia zwróciła mu na mnie uwagę w związku z piosenką „Olbrzymi twój cień”. Zaczęliśmy szukać więcej moich utworów. Krystian ma detektywistyczną naturę, potrafił przekopać całe radiowe archiwa.
„Olbrzymi twój cień” nie jest typową piosenką. Został pomyślany jako projekt sceniczny. Kompozytor Juliusz Loranc wymarzył sobie żeński głos w dialogu z odpowiadającym mu dużym chórem. Na próbę przyszedł Jonasz Kofta, aby posłuchać, jak to brzmi. Miał dopisać do muzyki słowa i stworzył bardzo ważny tekst z silnym przesłaniem ekologicznym – o wyrąbanych lasach, jałowych polach i rosie smakującej jak żółta rdza. Utwór miał być wystawiony na koncercie premier na Opolu 1972, ale piosenka, nie wiedzieć czemu, ostatecznie została skierowana do Debiutów, chociaż Lewandowska debiutantką już nie była… Zadziałały dziwne układy, zakulisowe rozgrywki… W każdym razie pojawili się wszyscy współtwórcy tego widowiska, pierwotnie przewidziani do jego wykonania (Skaldowie, Alibabki, Pro Contra, Partita, Bemibem i niektórzy członkowie Quorum), aby pieśń wybrzmiała w zgodzie z oryginalną koncepcją.
To wtedy pojawiło się pierwsze zwątpienie, czy jest sens się starać, skoro na scenie dzieją się wielkie rzeczy, a za kulisami małostkowe gierki. – Uświadomiłam sobie, że trudno będzie coś osiągnąć w tej specyficznej branży. I żaden sukces nie musi na mnie czekać. Ale chciałam pokazać moją wizję muzyki, co, niestety, i tak w sumie było słabo rozumiane i akceptowane – przyznaje Lewandowska.
Fora internetowe to gruzowiska starych piosenek. Puchną od cennych wykopalisk: zdjęć, wycinków prasowych, filmików. Artyści zwykle wpadają tu incognito i podszywając się pod użytkowników, prostują nieprawdy na swój temat
Niesmak o poranku
Niełatwo było dobrać jej repertuar. Kompozytorzy, z którymi współpracowała, uważali – nie bez racji – że jest trudną zawodniczką. Przychodzili z zarysem linii melodycznej i na licznych próbach wspólnie z wokalistką rozciągali piosenkę w różne strony. To nie były gotowce do zaśpiewania. Piosenki rzeźbiono pod możliwości głosu Renaty. Musiała je przetrawić, zrobić po swojemu. W „Nie wiemy, czy była to miłość” jest na końcu wielka wokaliza. Sama ją sobie uknuła. Nie potrafiła śpiewać jak z nut, które ktoś napisał i przyniósł. – Zawsze znalazłam sobie muzykę obok muzyki – mówi po latach.
Głos i możliwości wokalne Lewandowskiej wcale nie były atutem, jak to się może dziś wydawać. Radio promowało piosenki łatwo wpadające w ucho. Teraz jest podobnie, ale internet daje nieograniczony dostęp do różnej muzyki z całego świata, a i artyści mają dzięki temu większą swobodę w pływaniu pod prąd radiowo-telewizyjnych gustów, jeśli tylko chcą. Loranc, który wpatrzył Lewandowską na konkursach studenckich, ale też Waldemar Parzyński czy Jerzy Suchocki pisali dla niej raczej niekomercyjne piosenki. – W niektórych redakcjach radiowych był wielki opór przed puszczaniem moich utworów. Ktoś je krytykował, ktoś ich nie lubił. Uważano, że są obce kulturowo. I że ludzie tego „nie kupią” – wspomina wokalistka.
A ona była ambitna, uparta, nie chciała ustępować ani nagrywać popowej łatwizny. Weźmy numer „Odkąd ciebie z głowy mam”. Suchocki uważał, że Lewandowska wykonała go wspaniale, ale jej do dziś się nie podoba, nie może go słuchać. Bo ilekroć posłucha, nie może się pogodzić, że dała się namówić na taką zmianę głosu i wymiauczała piosenkę jasną, poprawną barwą, zamiast zaśpiewać po swojemu. Albo „Zaczynajcie beze mnie” z tekstem Agnieszki Osieckiej wykonane w Opolu 1975. O tej piosence mówi: ułomna, kakofoniczna, z niedobrym nagłośnieniem. Nawet Osiecka nie ratuje sytuacji.
Zresztą Lewandowska najwyżej ceniła sobie współpracę z jednym tekściarzem – Ryszardem Markiem Grońskim – poetą, pisarzem (również dla dzieci i młodzieży), satyrykiem i dziennikarzem. – Przyjaźniliśmy się, a to zawsze pomaga. Marek miał dobre ucho, pisał mi dużo samogłosek, które mogłam wyśpiewywać w trudnych interwałach. Jak byłam w studiu i pilnie trzeba było wykreślić lub zmienić słowo czy linijkę w tekście, dzwoniłam, a on momentalnie uzupełniał, poprawiał, coś dostawiał. Miałam co śpiewać.
Słuchaczom bardziej zapadły w pamięć śpiewane przez Lewandowską piosenki z tekstami Wojciecha Młynarskiego („Ach, co to był za ślub”) czy Jonasza Kofty („Radość o poranku”). Żadna z nich nie cieszy się zbytnim uznaniem samej wokalistki. Pierwszą wykonywała z grupą Quorum w zasadzie gościnnie. – Byłam tam piątym kołem u wozu, bo oni najważniejsze kawałki zdążyli już nagrać. Zostało jedynie „Ach co to był za ślub”. Cały numer śpiewał Zbyszek Frankowski, a ja z dziewczynami śpiewałam refrenik. Dublowałam też pierwszy głos Oli Herman. Quorum nie było dla mnie wielkim osiągnięciem artystycznym.
Co do „Radości o Poranku”, tu koncepcja była inna. Lewandowska miała już na koncie kilka piosenek („Magia szos”, „Czas pożegnań” czy „Olbrzymi twój cień”), w których towarzyszył jej chór złożony z wyselekcjonowanych przez Loranca wykonawców. Grupa ta (nazywana Grupą AND, Grupą &, Grupą I) miała dobrze brzmieć z samą Lewandowską i być spoiwem różnych wykonawców, których Loranc widział w ekipie planowanego musicalu. Wpadł więc na pomysł zaprezentowania wszystkich śpiewających w tej grupie wokalistów, łącznie z Lewandowską – w łatwej, przyjemnej piosence.
Jej partia ewidentnie uwzniośla utwór, ale inni wykonawcy uważają, że nie ma tutaj równych i równiejszych. – To przebój w równym stopniu mój, Renaty, jak i całej Grupy I – podkreśla Marlena Drozdowska, czyli ów jaśniejszy głos w piosence. – Po latach nagrałam go i samodzielnie wykonałam wszystkie partie wokalne. W tej wersji trafił na jedną z moich 11 wydanych płyt. Co do Grupy I, współpraca wszystkich członków zespołu układała się bardzo poprawnie, ponieważ zależało nam, żeby ten projekt artystyczny odniósł sukces estradowy. A jeśli chodzi o wspólne śpiewanie z Renatą, zostałyśmy wybrane do wykonania „Radości o poranku” jako właściwe solowe głosy z uwagi na ich różne barwy i skale – precyzuje Drozdowska.
O ile we wspomnieniach Drozdowskiej majaczy sentyment za tamtymi czasami i piosenką, o tyle Lewandowska niechętnie się pod nią podpisuje. – Nie chcę zabrzmieć megalomańsko, ale ja tej piosenki nie chciałam śpiewać. Była infantylna, bardzo daleka od moich upodobań. Swoją zwrotkę wymyśliłam więc sama, w kontrapunkcie do głównej melodii. Popularność tego utworu, niestety, zatarła moje dotychczasowe solowe dokonania.
Dla tamtej dziewczyny
Gdyby nie było internetu, pewnie jedynym wspomnieniem po Renacie Lewandowskiej byłyby archiwalne nagrania z Opola i jedyny singiel wydany przez Tonpress w 1978 r. Na stronie A siedmiocalowego winylu ukazało się „Dotykiem chcę dziś poznać wszystko”, natomiast na rewersie – „Odkąd ciebie z głowy mam”. Przymierzano się do dużej płyty. Odbyła się nawet narada w tej sprawie z udziałem Loranca (kierownika muzycznego projektu), Korneliusza Pacudy (dyrektora Wifonu, który miał być wydawcą) oraz Wojciecha Manna (przyszłego producenta albumu). Ustalono wstępny termin nagrań. Groński napisał teksty, Loranc miał przygotować aranżacje, a Renacie pozostało czekać na sygnał, kiedy może wejść do studia. Czekała najpierw w kraju, a później w RFN.
– W Niemczech Zachodnich mieszkała moja siostra, której mąż był dziennikarzem sportowym i prowadził swój magazyn. Poprosił, abym wykonała projekt graficzny do jego kalendarza na 1981 r. Wyjechałam z myślą, że zrobię grafikę i wrócę do kraju. Napisałam list do Loranca, co z tymi aranżacjami i gotowymi numerami, ale odpowiedź nigdy nie nadeszła. Nie miało więc sensu dalsze zawracanie sobie głowy śpiewaniem. Skoro przez 10 lat popyt na moje piosenki był taki sobie, to pewnie przez kolejne 10 raczej by nie wzrósł. Miałam 33 lata, musiałam darować sobie mrzonki. Życie pokazało, jak bardzo słuszna była ta decyzja.
Sprawa listu nie została nigdy wyjaśniona. A to były czasy, kiedy komunikowano się ze sobą za pośrednictwem Poczty Polskiej. Loranc nie miał w domu telefonu, więc nie było jak zadzwonić.
Lewandowska później nieraz przyjeżdżała do Polski. Nawet widywała się z Lorancem, ale nie wracali do tego. Nie rozmawiali na tematy zawodowe.
Dzięki wysiłkowi Krystiana Zielińskiego dawne piosenki Renaty Lewandowskiej udało się pozbierać i opublikować. Do prac włączyły się wytwórnie The Very Polish Cuts Out oraz Astigmatic Records, a winyl z dziewięcioma piosenkami artystki z okresu 1974–1978 wydało Polskie Radio. „Dotyk” jest soczystą mieszkanką funku z soulem. Kroniką historii, która miała się wydarzyć 40 lat temu, ale dzieje się dopiero teraz.
– Patrzę na to z dystansem, nie ukrywając radości, że młodym ludziom w tych wytwórniach piosenki się podobają; że odkryli zapominaną muzykę i pociągnęli projekt. Cieszę się dla tamtej dziewczyny. Bo ja już tą dziewczyną nie jestem – podkreśla Lewandowska.
Loranc nie skomponuje więcej żadnej piosenki – zmarł w 2016 r. Groński odszedł dwa lata temu. A Lewandowska nie wróci do śpiewania. Nawet na jeden koncert. – Żeby śpiewać w tym wieku, trzeba mieć przekonanie, energię i pewną dozę naiwności, że ta muzyka do kogoś trafia. A ja już nie mam złudzeń. Jestem szczęśliwa bez śpiewania.
Reklama
Reklama