Trudno zdefiniować najnowszy album zespołu Blonde Redhead „Barragán”. I to jest jego siłą, ale też przekleństwem

Fani nowojorskiego trio, które tworzą Kazu Makino (wokal, gitary) oraz bliźniacy Simone i Amedeo Pace, nie mają łatwego życia. Na początku kariery, w latach 90., Blonde Redhead preferowali głównie styl shoegaze. Płytą „Melody of Certain Damaged Lemons” z 2000 roku zmienili jednak kierunek na bardziej elektroniczny. Dreampopowy szlak rozwijali do poprzedniej płyty, „Penny Sparkle” sprzed czterech lat, na której więcej jest chwytliwych melodii i rytmicznych syntezatorów. Muzycy sami przyznawali, także w rozmowie z „Kulturą”, że „Penny Sparkle” to dla nich nowe otwarcie. Nie wszystkim się ono jednak spodobało. Jak będzie z ich dziewiątym krążkiem „Barragán”?

Album wyprodukowany i zmiksowany przez Drew Browna (pracował m.in. z Beckiem i Radiohead) to dzieło zawiłe. Już tytułowy, pierwszy numer „Barragán” wprawia w zakłopotanie. Instrumentalny kawałek z odgłosami ptaków i dźwiękami jakby oddalonej ulicy wypełniony jest delikatnym brzmieniem akustycznej gitary i fletu. Trochę jakby zespół chciał stworzyć folkowy klimat w miejskim otoczeniu. Końcowe jego sekundy wprowadzają przy tym niepokój, bo wypełnione są jedynie nieokreślonymi odgłosami otoczenia. Drugie „Lady M” to już delikatna elektronika, jakby rozmyty wokal Makino i przeróżne perkusyjne dźwięki. „Dripping” z męskim, choć bardzo delikatnym, wokalem to dobry kawałek na parkiet, choć oczywiście Blonde Redhead nie byliby sobą, gdyby nie dodali pokręconych wstawek. W rytmicznym, spowolnionym „Cat on Tin Roof” możemy usłyszeć przedziwne gitarowe solo oraz wokalne popisy Makino, która głośno zastanawia się: „Może powinniśmy jeszcze popracować nad tym kawałkiem”. Całość brzmi jak wynik spontanicznego jammowania. Dochodzimy do ballady „The One I Love”. Z romantycznego klimatu tworzonego przez gitarę akustyczną zespół przechodzi w fuzję elektronicznych dźwięków jak z horroru, którego akcja dzieje się w kosmosie. Pokręcony jest kolejny „No More Honey” z mocną linią basu oraz gitarowym hałasem. Na finał numeru ponownie mamy zabawę dziwnymi odgłosami jakby nagranymi gdzieś w mieście.

Teraz nadchodzi najdłuższy numer na płycie, ponadośmiominutowy „Mind To Be Had”. Tutaj Blonde Redhead znowu zaskakują. W tak długim kawałku oczekiwalibyśmy równie zaskakujących przejść z romantyki w połamane dźwięki jak w numerach trzyminutowych. Jednak „Mind To Be Had” to numer chyba najbardziej równy i jednostajny na „Barragán”. Powtarzający się bit zostaje okraszony męskim wokalem dopiero w połowie czwartej minuty. Motoryka kawałku jest jednak taka sama niemal do samego finału, przez to w połowie może już nużyć, choć sam bit wydaje się przebojowy. Nuży również kolejny długi numer, ponadsześciominutowy „Defeatist Anthem (Harry and I)”. Z delikatnej ballady w połowie zmienia się w ciekawszą mroczną zabawę, ale żeby do niej dotrwać, musimy posłuchać ponad trzech minut zawodzenia. Wciągającego klimatu zabrakło w „Penultimo”. Rozchodzi się również finałowy „Seven Two”.

Całość tworzy zagmatwaną muzyczną opowieść nie dla każdego. Fani Blonde Redhead powinni założyć słuchawki i zanurzyć się w „Barragán” na dłużej. Część z nich powinna być zachwycona.

Blonde Redhead | Barragán | Kobalt/ Mystic | Recenzja: Wojciech Przylipiak | Ocena: 3 / 6