Na swojej nowej płycie twórca futurystycznej elektroniki zapragnął obecności realnego człowieka. Jean-Michel Jarre opowiada, dlaczego podjął współpracę z Mobym, Air i Laurie Anderson, oraz o wszechwładnej technologii
Dziennik Gazeta Prawna
Twoja najnowsza płyta ukazała się niemal w tym samym czasie, w którym z przeszłości przeniósł się do nas bohater filmu „Powrót do przyszłości 2” Marty McFly. Swój nowy album nazwałeś „Electronica 1: Time Machine”. Czy datą premiery i tytułem przypadkowo tak bardzo zbliżyłeś się do tego kultowego filmu, czy też chciałeś przenieść nas w przyszłość i spróbować opowiedzieć, jak ona może wyglądać?
Kiedy sobie uświadomiłem zbieżność daty premiery mojej płyty z przybyciem bohaterów tego filmu, przeszedł mnie dreszcz. Pracę nad płytą zacząłem jakieś pięć lat temu i wymyślając tytuł, absolutnie nie myślałem o koneksji z filmem. Jednak idea płyty i wehikułu przenoszącego w czasie są zbieżne. Wehikuł ma przecież nie tylko przenosić w przeszłość, ale też w przyszłość, jak w filmie. Pracując nad „Electronicą”, właśnie nad tym się zastanawiałem: jak będzie wyglądała przyszłość, jak brzmiałaby muzyka przyszłości? Podobne myśli dręczyły mnie zresztą, gdy zaczynałem swoją karierę. Zastanawiałem się nad tym, jak będzie wyglądała przyszłość, czy będziemy mogli latać, jakimi gadżetami będziemy się bawić. Dokładnie jak twórcy „Powrotu do przyszłości”. Niestety mam wrażenie, że mamy dziś znacznie mroczniejsze czasy od tych, jakie sobie wyobrażaliśmy. Ważnym elementem płyty są też opowieści o technologii. Z jednej strony może być dobrodziejstwem, bo na przykład na bieżąco możemy sprawdzać informacje ze świata na telefonie, słuchać muzyki czy mieć kontakt z bliskimi. Ale technologia może być też uzależniająca. Mówi o tym kompozycja „Rely On Me” z udziałem Laurie Anderson. To mroczna historia miłosna, bo niestety wielu ludzi częściej dotyka swojego smartfona niż swojego partnera. Podobne problemy porusza piosenka nagrana z Massive Attack: „Watching you”.
Nie sądzisz, że dzisiaj jak nigdy wcześniej aktualny jest manifest włoskiego futurysty Luigiego Russola „L’Arte dei rumori” (Sztuka hałasu)? Już w 1913 roku Russolo pisał o tym, jak technologia przejmuje kontrolę nad nami, jak się jej poddajemy, jak hałas zaczyna nas osaczać.
W tamtym czasie rzeczywiście szczególnie mocno zastanawiano się nad przyszłością, jak będzie wyglądała. Dla mnie jest istotne, że właśnie m.in. z tych futurystycznych wizji wyrosła muzyka elektroniczna. Z wizji czysto europejskich, bo przecież nie ma nic wspólnego z kulturą amerykańską, jazzem, bluesem, rockiem. Oparta jest na dziedzictwie, spuściźnie muzyki klasycznej. Co ważne, w różnych częściach naszego kontynentu futuryści mieszali naukowe podejście z emocjami, uczuciami. W Niemczech pojawił się Karlheinz Stockhausen, we Francji Pierre Schaeffer, a w Rosji – Lew Termen.
Płyta jest też opisem twoich doświadczeń z elektroniką, technologią.
Najwyraźniej opowiada o tym kompozycja z zespołem Air „Close Your Eyes”. To podróż przez cztery dekady mojej przygody z elektroniką. Od czasów nauki w paryskim konserwatorium, gdzie jako nastolatek poznawałem takich twórców jak Schaeffer czy Pierre Henry. Od pierwszych kreacji dźwięków na taśmach magnetycznych, przez syntezatory modularne, potem polifoniczne, samplery, po software. To ciekawe, bo pracowałem trochę jak przy „Oxygene”, zupełnie nie wiedząc, w którą stronę ta podróż mnie zawiedzie.
Od wydania „Oxygene” minęło blisko 40 lat. Po wielu latach na scenie możliwość pracy z tyloma różnymi artystami, z różnych środowisk, w różnym wieku i z różnych stron świata była inspiracją? Po czterech dekadach grania pewnie nie jest o nią łatwo. Z drugiej strony, często podkreślasz, że jesteś nieśmiały. Spotkania z tyloma ludźmi w różnych częściach globu pewnie nie były dla ciebie łatwe?
Mogę powiedzieć, że to był rodzaj terapii. Na pewno moje podejście do ludzi trochę się zmieniło. Moją nieśmiałość determinowało w dużym stopniu dzieciństwo. Z drugiej strony chciałem też pokazać, że twórczość elektroniczna nie polega tylko na samotnym przesiadywaniu w studiu. Pracując przy „Electronice”, poczułem kilka razy, jakbym był częścią zespołu. To dzięki temu, że do każdego muzyka wybierałem się osobiście. Nie wyobrażałem sobie, że mogę przesłać pomysły e-mailem, a oni odeślą mi swoje. Wiem, że tak się dzisiaj pracuje, ale ja szukałem kontaktu z realnymi ludźmi i to takimi, których podziwiam i których twórczość mnie inspiruje. Ważne było, że mogliśmy dzielić się swoimi doświadczeniami podczas procesu tworzenia. Jeżdżąc do muzyków po całym świecie, od Niemiec, przez Wielką Brytanię, po Stany Zjednoczone, przywoziłem pomysł, zarys kompozycji. Z wieloma przecież wcześniej nie pracowałem, nie chciałem, żebyśmy od początku obcowali w abstrakcyjnym świecie. Starałem się przygotowywać temat, myśląc o konkretnym artyście. Dalszy kierunek współpracy był dla mnie zagadką. Miałem fantazje na temat tych kolaboracji, ale chciałem też współtwórcom zostawić tyle samo miejsca w kompozycjach, ile miałem ja na realizację własnych wizji.
Ze wszystkimi łatwo doszedłeś do porozumienia?
Myślałem, że będzie trudniej, ale okazało się, że muzycznie nie było praktycznie żadnych problemów. Byliśmy jak dzieci chwalące się swoimi zabawkami. Dzielenie się sekretami, sztuczkami muzycznymi – to były magiczne chwile podczas tych spotkań. Nawet robiąc na co dzień różną muzykę, potrafiliśmy obrać wspólny kierunek.
Jak wyglądało instrumentarium użyte na tym albumie? Przeważał sprzęt analogowy czy może nowoczesna technologia?
Pół na pół – sprzęt analogowy i cyfrowy. Mózgiem mojego studia był Ableton Live, program, którego używałem do produkcji i miksu. Wiele dźwięków tworzyłem na sprzętach nawet sprzed kilkudziesięciu lat. Ale współczesne nowinki też mają teraz duszę i nie boję się z nich korzystać w podobnym wymiarze. Wiele cyfrowych instrumentów nie tylko kopiuje analogowy sprzęt, ale ma też własne brzmienie. A z powodu wielości opcji ustawień mają przewagę nad analogowymi.
Elektronika wg JMJ, odcinek 1
Moby, Francuzi z Air, brytyjski elektroniczny duet Fuck Buttons, Laurie Anderson, Pet Townshend z The Who, Vince Clarke (współzałożyciel Depeche Mode), Little Boots, pianista Lang Lang czy niemiecka legenda muzyki elektronicznej Tangerine Dream – to tylko niektórzy z artystów zaproszonych przez Jeana-Michela Jarre’a na jego najnowszy album „Electronica Part 1: The Time Machine”. Niemal 70-letni Francuz na krążku opowiada swoją historię obcowania z elektroniką, ale też zastanawia się nad jej przyszłością. Są kompozycje, które mają klimat retro („Close your eyes” z Air) oraz numery brzmiące bardzo nowocześnie („If..!” z Little Boots). W każdym z nich słychać, że Jarre starał się nie przyćmić gości swoimi elektronicznymi zabawkami, co wyszło wielu numerom na dobre. Co prawda nie wszystkie od razu przykuwają uwagę, ale kilka momentów na płycie jest wyjątkowych. Znakomity, futurystyczny klimat ma „Zero Gravity” z Tangerine Dream. Mroczną, filmową (a jakże) otoczką wciąga „A Question of Blood” z Johnem Carpenterem, a zaskakujący taneczny, kosmiczny bit ma kolaboracja z gitarzystą The Who w „Travelator (part 2)”. Jako jedyny w dwóch numerach, „Automatic (part 1)” i „Automatic (part 2)” pojawia się Vince Clarke. O ile pierwsza część czaruje przestrzennymi klawiszami, o tyle druga wydaje się banalną zabawą z parkietowymi dźwiękami. Całość jednak pokazuje, że dzięki zaproszonym gościom Jarre nabrał nowego wigoru i wciąż jest dla niego miejsce na elektronicznej scenie. A to nie koniec przygody JMJ z „Electronicą”. Na przyszły rok szykowana jest druga część, a na niej ponownie wielcy goście. Możliwe też, że JMJ zaprezentuje materiał na koncertach w Polsce.
Jean-Michel Jarre | Electronica Part 1: The Time Machine | Sony Music