Chciałem, aby słuchacz mógł poznać, kim jestem - zwyczajnym chłopakiem, który po prostu śpiewa; pieśń jest najbardziej intymną formą połączenia z odbiorcą - powiedział PAP o swojej pierwszej solowej płycie "Polish Love Story", wybitny baryton młodego pokolenia Szymon Komasa.

PAP: Dlaczego na debiutanckiej solowej płycie zdecydowałeś się nagrać pieśni, a nie np. arie z towarzyszeniem orkiestry?

Szymon Komasa: Chciałem, aby słuchacz mógł poznać, kim jest Szymon Komasa. Nie chciałem chować się za orkiestrą. A pieśń z towarzyszeniem fortepianu jest najbardziej intymną formą połączenia z odbiorcą. Mam wrażenie, że to był strzał w dziesiątkę, bo odbiór tego albumu jest fantastyczny. Odzywają się przede wszystkim młodzi ludzie, którzy odnajdują się w tych pieśniach. Wiem, że intuicja mnie nie zawiodła; warto propagować polskie pieśni poprzez nowe wykonania - musimy ciągnąć ten wózek z napisem "pieśni" do przyszłości.

PAP: Na płycie możemy znaleźć cały przekrój pieśni od początku powstania gatunku w romantyzmie do współczesności.

S.K.: Absolutnie tak. Chciałem na moim albumie opowiedzieć historię - miłosną i bardzo polską. Pełni to przy okazji funkcję edukacyjną, tyle że akcentuję to delikatnie, a nie w sposób szkolny. Chciałem, żeby ten album miał w sobie młodzieńczą werwę, ale żeby też opowiadał o naszym kraju. Dlatego postanowiłem, że będzie to przekrój przez 200 lat muzyki, żeby pokazać, jak pieśń się rozwijała. Wybrałem tych kompozytorów, którzy mogą stworzyć jedną opowieść, ich pieśni nie będą za długie, będą się podobały i ułożą się w całość.

PAP: W jaki sposób przybliżasz młodym ludziom pieśni?

S.K.: Ja mam łatwiejszą sytuację, bo mogłem obserwować, jak moja siostra bliźniaczka Mary Komasa - ceniona przez krytyków wokalistka - konstruowała swoje albumy. Ona pisze sama, a ja wykonuję utwory innych kompozytorów - takich, co mieli ogromne znaczenie dla powstawania kultury w Polsce, jak Chopin czy Moniuszko, ale też tych, którzy nie są tak dobrze znani szerszej publiczności, jak choćby m.in. Niewiadomski czy Bacewicz. Chcę oddać im hołd, pokazać, że jest dla nich miejsce. Mam nadzieję, że ludziom ta muzyka się spodoba i będzie dalej żyć.

PAP: Czyimi wykonaniami inspirowałeś się podczas pracy?

S.K.: Szczerze? Nie inspirowałem się nikim. Nagrywając te utwory, nie przesłuchałem żadnego nagrania jakiegokolwiek śpiewaka. Oczywiście są wspaniali wykonawcy, jak Ula Kryger, Piotr Beczała, Mariusz Kwiecień i Ola Kurzak, ale postanowiłem, że nie chcę na nikim się wzorować. Zajmowały mnie filmy, obrazy, kolory.

PAP: Sięgnąłeś po pieśni wcześniej nienagrywane: Bacewicz, Lutosławskiego, Mykietyna.

S.K.: Bardzo zależało mi, żeby zaprezentować twórczość kompozytorki. Teraz jest ważny czas kobiet, trzeba je bardzo wspierać. Kobiety mówią dziś za siebie jasno i wprost, ale wciąż potrzebują silnego męskiego wsparcia. Dotyczy to też świata artystycznego. Postanowiłem więc, że nie będzie tego albumu bez kompozytorki kobiety. Natomiast pieśń Pawła Mykietyna "Lament Hansa" zamyka płytę. Jest bardzo mocnym głosem, ponieważ to jedyna w tym zestawie pieśń bez towarzyszenia fortepianu, za to z elektronicznym akompaniamentem. Stanowi ukłon w stronę współczesnego słuchacza. Taki kawałek można puścić również na imprezie.

PAP: "Lament Hansa" pochodzi z opery "Czarodziejska Góra", skomponowanej przez Pawła Mykietyna. Jaki wpływ na ciebie ma ten artysta?

S.K.: Pawła poznałem właśnie przy realizacji "Czarodziejskiej góry". Jest to jeden z największych guru muzyki współczesnej na świecie. Jest wokół niego aura geniuszu. Kiedy pojawia się w towarzystwie, otacza go jakby łuna świetlna... Z "Lamentem Hansa" wiąże się osobna historia. Kiedy reżyser Andrzej Chyra zaproponował mi rolę w "Czarodziejskiej górze", powiedziałem, że wezmę tę rolę wyłącznie wtedy, gdy mój bohater, Hans Castorp, będzie miał swoją arię, przy której wszyscy będą płakali. Powiedziałem Pawłowi, że punktem odniesienia będzie dla mnie film Toma Tykwera "Niebo", gdzie Cate Blanchett razem z Giovannim Ribisim jadą pociągiem, mamy długą sekwencję w tunelu, potem widać delikatne światło, a bohaterowie prowadzą ze sobą bardzo krótką, ale piękną rozmowę. Zostawiłem Pawła z tymi puzzlami by je połączył. Następnego dnia skontaktowała się ze mną Kasia Mykietyn, czyli żona Pawła, mówiąc: "sprawdź swoją skrzynkę mailową, żeby zobaczyć czy ci się to podoba". Powiem szczerze, że mnie zatkało. Miałem łzy w oczach i zrozumiałem, że jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem, mogąc współpracować z jednym z gigantów, który tworzy historię muzyki współczesnej i pomaga muzyce klasycznej wejść na nowe tory. Na "Polish Love Story" Paweł wyznacza coś zupełnie nowego. Jest to absolutna światowa premiera tego kawałka. Mam nadzieję, że zostanie użyty w jakimś filmie, ale stanie się numerem kultowym, nie tylko w świecie klasyki.

PAP: To nie jest jedyna rola stworzona z myślą o tobie. Korine Fujiwara w "The Flood" napisała dla ciebie rolę Hansa?

S.K.: To bardzo smutna rola. Mimo że jestem wesołym chłopakiem, twórcy widzą we mnie człowieka, który może zagrać bohatera z dużym bagażem trudnych doświadczeń. Operę "The Flood" zagrałem w Stanach Zjednoczonych w Opera Columbus w Ohio, okazała się niebywałym sukcesem. Będzie również wystawiona na Broadwayu. Nie wiem jednak, czy się zdecyduję tam wystąpić. Dużo pracuję, więc chyba nie potrafiłbym związać się z jednym teatrem na tak długi czas. Powstrzymuje mnie również to, że rola, którą grałem, zabrała część mojego serca. Mój bohater Hans w 1940 r. uciekł z hitlerowskich Niemiec do Stanów Zjednoczonych, szukając lepszego życia. Po paru miesiącach pobytu w Stanach miasto, gdzie był, nawiedziła największa w historii powódź. W wyniku potopu Hans stracił czwórkę dzieci oraz żonę. Po paru latach próbując ułożyć sobie życie na nowo, związał się z kobietą, z którą ma dziecko. Nieustannie wyżywa się jednak na tym ośmiolatku, by na koniec popełnić przy nim samobójstwo. Wejście w psychikę tego bohatera było wyczerpujące. Przygotowanie tej roli wymagało ode mnie niesamowitej codziennej koncentracji oraz zrezygnowania z przygotowywania jakichkolwiek innych partii operowych. Musiałem się tylko i wyłącznie skoncentrować na tym. Pracowaliśmy przez cały miesiąc, żeby wystawić potem trzy spektakle. Bilety były kompletnie wyprzedane. Publiczność zjechała z całych Stanów Zjednoczonych, bo reżyser Stephen Wadsworth jest bardzo znany w Stanach. Wtedy nie czułem nawet satysfakcji, że udało mi się to osiągnąć, powstała dla mnie - dosłownie zaraz po trzydziestce - specjalnie napisana rola. Musiałem być już w Polsce na próbach "Orfeusza i Eurydyki". Teraz mogę powiedzieć, że cieszę się, że takie rzeczy mi się zdarzają. Czuję się bardzo wyróżniony.

PAP: A jak układała się twoja współpraca z Marcinem Maseckim i Janem Młynarskim przy płycie "Fogg - Pieśniarz Warszawy"?

S.K. To był ogromny przeskok w moim życiu. Nie mieszkam w Polsce, więc dokładnie nie wiedziałem, jaką muzykę tworzą Masecki i Młynarski. O ile kojarzyłem Janka, to nie wiedziałem, że Marcin jest kultowym pianistą. Nie brałem ich propozycji w stu procentach na serio, bo myślałem, że chodzi o coś stricte jazzowego. Kiedy okazało się, że dają mi takie pole do popisu wokalnego, bo przysłali mi aranże, jak najbardziej chciałem zrobić tę płytę. Czy spodziewałem się, że to będzie taki sukces w Polsce? Nie. Nikt z nas się tego nie spodziewał. Myślę, że wszystko zmieniło się przy okazji koncertu, który odbył się w Warszawie. Publiczność reagowała z ogromnym entuzjazmem na wszystko, co działo się na scenie. Cieszę się, że wziąłem w tym udział, bo zależy mi, aby ludzie wiedzieli, że śpiewak operowy to też człowiek. Chciałem pokazać siebie jako młodego chłopaka, który też uczy się życia, poznaje różne jego aspekty. Nie jestem ideałem, można bez problemu przybić mi piątkę, nie ma we mnie zadęcia divy operowej. Jestem zwyczajnym chłopakiem, który po prostu śpiewa.

PAP: Czym różni się praca nad pieśnią, rolą w operze i muzyką rozrywkową?

S.K.: Podejście jest zupełnie inne. W muzyce rozrywkowej miałem natychmiastowy luz i szansę wyjścia do publiczności. Ja w ogóle nie wstydzę się występów, lubię je i zawsze staram się wkładać w nie coś nowego. Fogg dał mi taką możliwość i pozwolił pokazać też inną stronę mojej osobowości, trochę bardziej taneczną i z przymrużeniem oka. Przygotowanie opery natomiast wiąże się przede wszystkim ze żmudnym, kilkumiesięcznym wkładaniem każdego taktu w głos i z researchem, który musisz zrobić na temat swojej postaci, zapoznać się z każdą sceną, każdym gestem. Każdy spektakl jest inny, gra się z różnymi partnerami, trzeba zupełnie innej koncentracji.

PAP: W "Orfeuszu i Eurydyce" w Warszawskiej Operze Kameralnej grasz za każdym razem z innymi partnerami?

S.K.: "Orfeusz i Eurydyka" to przede wszystkim historia Orfeusza, który szuka Eurydyki. Jest to bardzo samotna opera, taka jednopostaciowa. Podoba mi się to bardzo, bo można pokazać wiele odcieni, barw głosu w jednej postaci. To fantastyczne pole do pokazania możliwości wokalnych. Ale zmieniają się partnerzy, więc musisz być giętki, by grać z różnymi osobami. Musisz mieć dużą empatię, bo każdy walczy z inną materią, zmaga się z czymś innym. Tolerancja jest bardzo istotnym elementem tego zawodu, uczę się jej. Ale mam ogromne szczęście, bo ludzie, którzy pracują przy "Orfeuszu i Eurydyce" to jedna z najlepszych ekip, z jaką kiedykolwiek pracowałem w operze.

PAP: Na dłużej zagościsz teraz w Polsce?

S.K.: Mam w przygotowaniu sześć partii operowych, do czerwca więc rzeczywiście jestem zawalony pracą. Bardzo się z tego cieszę. To prawda, bardzo dużo rzeczy śpiewam w Polsce. Staram się promować polskie teatry operowe i to nie tylko te najbardziej znane. Staram się pokazywać, że w Łodzi, Bydgoszczy, Bytomiu dzieją się wspaniałe rzeczy. Teraz po "Orfeuszu i Eurydyce" jadę do Bydgoszczy, by pod koniec marca zaśpiewać "Falstaffa". W międzyczasie mam próby do "Fausta" we Wrocławiu, premiera już 6 kwietnia. 2-3 marca "Tramwaj zwany pożądaniem", który wraca w Łodzi, a potem znowu Bydgoszcz i "Potępienie Fausta" w maju, no i koncerty symfoniczne z partiami operowymi w wykonaniach koncertowych i występ na festiwalu Beethovenowskim u Elżbiety Pendereckiej. Jeszcze hrabia Almaviva w "Weselu Figara" w Warszawskiej Operze Kameralnej, do której wracam pod koniec kwietnia, więc naprawdę dużo się tego dzieje...

Rozmawiała: Olga Łozińska (PAP)

Szymon Komasa jest absolwentem Wydziału Wokalno-Aktorskiego Akademii Muzycznej w Łodzi w klasie prof. Włodzimierza Zalewskiego. W latach 2010-13 kontynuował edukację na podyplomowych studiach wokalnych w Guildhall School of Music and Drama w Londynie. Jest absolwentem programu ADOS w Juilliard School w Nowym Jorku. Debiutował w 2008 r. partią Schaunarda w "Cyganerii" G. Pucciniego w Arena di Verona, którą w tym samym roku wykonał w drezdeńskiej Semperoper. Śpiewał na scenach operowych w USA, Włoszech, Niemczech, Anglii, Austrii. Z recitalami wokalnymi wystąpił w Carnegie Hall (USA) oraz Wigmore Hall (Anglia). W Polsce wykonał partie m.in. Papagena w "Czarodziejskim flecie" W. A. Mozarta, Mefistofelesa w "Potępieniu Fausta" H. Berlioza, Zbigniewa w "Strasznym dworze" S. Moniuszki, Marcella w "Cyganerii" G. Pucciniego, Hansa Castorpa w "Czarodziejskiej górze" P. Mykietyna, Forda w "Falstaffie" G. Verdiego.

Płyta "Polish Love Story" ukazała się 14 lutego, śpiewakowi akompaniuje na niej pianista Oskar Jezior. Dystrybutorem płyty jest Warner Music Poland.