Jego opowieść brzmi mniej więcej tak: klasyczny liberalizm jest na świecie poważnie zagrożony, jego zalety zaś– niegdyś uważane za oczywiste – wymagają ponownej afirmacji. Na dobre imię liberalizmu czyha jednak dwojakie zagrożenie. Po pierwsze, prawicowi populiści w stylu – wymieniam za Fukuyamą – Orbána, Kaczyńskiego, Bolsonara, Erdoğana i Trumpa. Nienawidzą oni liberalizmu, bo ten stoi na drodze ich niecnym planom, nie daje im wrócić do przeszłości i zmusza do akceptacji różnorodności, od której ci tyrani chcieliby uciec. Ale liberalizmowi grozi także atak z drugiej flanki. To postępowa lewica – ona z kolei chce zbyt wiele różnorodności. A końcowa teza jest taka, że ani prawaki, ani lewaki, tylko liberalizm jako złoty środek – bo to najlepszy pomysł na dobrą przyszłość świata. Oczywiście sam liberalizm też musi się tu i ówdzie ponaprawiać. Nie może być taki samolubny, nie może odrzucać niektórych regulacji i ograniczeń. Ale generalnie jest OK. Więc wygra.
Niewykluczone, że tak właśnie będzie. Trzeba pamiętać, że jako autor Fukuyama ma niesamowitą umiejętność płynięcia środeczkiem głównego nurtu dominującej opinii. Może nie dominującej w szerokich kręgach, ale właśnie wśród tych klas, warstw oraz środowisk, które znajdują się najbliżej realnej władzy nad zasobami politycznymi i ekonomicznymi. Jako politolog zyskał sławę dzięki temu, że potrafił wyrażać ich interesy, ubierając je w okrągłe formułki i narracje. Tak było, gdy pisał o końcu historii, dając doskonały parawan dla neoliberalnych przemian na świecie. Albo kiedy flirtował z neokonserwatyzmem za czasów Busha juniora. Albo potem, gdy przeszedł na pozycje obamowsko-antytrumpowe. Zawsze z wiatrem. Nigdy odwrotnie. ©Ⓟ