Książka „Pierwszy człowiek” miała umożliwić Albertowi Camusowi powrót do raju utraconego. Ale wylądowała w styczniowym błocie w miasteczku Villeblevin.

Kiedy myślę o przypadkowej i niespodziewanej śmierci Alberta Camusa, przypomina mi się ostatnia scena ze słynnego „egzystencjalistycznego” thrillera „Cena strachu” (1953) w reż. Henriego-Georges’a Clouzota: Korsykanin Mario, cudem przewiózłszy przez trudny teren ładunek nitrogliceryny, inkasuje wypłatę i z radości wykonuje ciężarówką slalom na wąskiej, górskiej drodze, ciężarówka wpada w poślizg, Mario spada w przepaść.

Albert Camus zginął w wypadku samochodowym 4 stycznia 1960 r. Nie prowadził – jechał jako pasażer. Z Lourmarin w Prowansji, gdzie od niedawna był właścicielem starego, wiejskiego domu (i gdzie wreszcie poczuł się na tyle dobrze, by znów pisać), miał wracać do Paryża pociągiem z żoną i dziećmi. Jego przyjaciel i wydawca, Michel Gallimard, namówił go jednak na podróż samochodem. Gallimard miał nową brykę, luksusowego facela vegę FV z potężnym silnikiem. Była godz. 13.55, gdy na prostym odcinku drogi w miejscowości Villeblevin – 100 km na południowy wschód od stolicy Francji – auto prowadzone przez Gallimarda wbiło się w drzewo. Ściślej: w pień potężnego platana. Camus nie przeżył uderzenia. Gallimard zmarł pięć dni później. Małżonka i córka wydawcy, które jechały wraz z nimi, wyszły z wypadku bez szwanku.

Przy wraku auta, w zniszczonym bagażu pisarza, znaleziono rękopis niedokończonej powieści „Pierwszy człowiek”, tej, która miała go przywrócić do pisarskiego życia, jego ostatniej.

Martwy autor

W chwili śmierci Camus był literackim celebrytą, który właśnie wydobywał się z głębokiego kryzysu. Fetowany na świecie, we Francji miał złą prasę. Gdy w 1957 r. szwedzcy akademicy przyznali mu Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury (za „istotną działalność pisarską, która z przenikliwą szczerością naświetla problemy ludzkiego sumienia w naszej epoce” – Camus pozostaje do dziś drugim najmłodszym, po Rudyardzie Kiplingu, laureatem w historii nagrody; miał wówczas 44 lata), francuska prasa parskała z niezadowoleniem.

ikona lupy />
Virgil Tănase „Camus”, przeł. Justyna Nowakowska, PIW, Warszawa 2024 / nieznane

„Można by pomyśleć, że literacka Nagroda Nobla uciszy wewnętrzny niepokój Camusa i utwierdzi go w przekonaniu, że jego przeznaczeniem jest pisarstwo – zauważa rumuńsko-francuski prozaik i dramaturg Virgil Tănase, autor biografii Camusa, niedawno wydanej w polskim przekładzie. – Tak się jednak nie dzieje. Wręcz przeciwnie: jak można się było spodziewać, środowisko paryskich literatów czuje się w obowiązku – i robi to z nieskrywaną przyjemnością – zaznaczyć, że nagrodę przyznano martwemu autorowi, który nie napisał nic godnego uwagi od przeszło dekady. Bernard Frank w «La Nef» wyśmiewa milczenie Camusa, stwierdzając, że Camus tak dobrze je inscenizuje, że w końcu ludzie uwierzą, iż nigdy nic nie napisał. Uznanie, jakie przynosi Nagroda Nobla, nie wystarcza, aby zrekompensować ataki garstki komentatorów zaskoczonych tym, że najwyższe wyróżnienie literackie przyznano autorowi tak mało znaczącemu jak Sully Prudhomme, który otrzymał je w 1901 r., autorowi – według jednej z czołowych szwedzkich gazet – bez pomysłów i wyobraźni”.

Skąd taka furia, taka niechęć wobec Camusa? To skomplikowana sprawa, a ten tekst powstaje w zasadzie po to, by ją wyjaśnić. Po ponad 60 latach trudno emocjonalnie wikłać się w ówczesne spory – Camus mimo wszystko został klasykiem, trochę dziś przykurzonym, lecz zarazem poręcznym, gdy chce się mówić o ludzkiej przyzwoitości; męczy się Camusem licealistów; ostatnio znów go intensywnie czytano, gdy wybuchła pandemia COVID-19. Niemniej odpowiedź na wyżej zadane pytanie jest ciekawa, zwłaszcza w sytuacji, gdy świat znów, jak wtedy, zmaga się z geopolitycznymi napięciami – Rosja napadła na Ukrainę, zalewając jednocześnie świat propagandą „wielobiegunowości” i „tradycjonalizmu”, fale uchodźców szturmują Europę i Stany Zjednoczone, sfrustrowane globalne południe przechodzi z wolna w strefę wpływów chińskich, nawet papież nie mówi już „po europejsku”.

A historia samego Camusa nie jest przecież historią stricte francuską: ona zaczyna się i w zasadzie również kończy w Algierii.

Tyle krzeseł, ile osób

Wiele się musiało wydarzyć, by Albert Camus mógł się urodzić 7 listopada 1913 r. we wschodnioalgierskim Mondovi (dziś: Dréan). Po pierwsze – i najważniejsze – musiało dojść do francuskiego podboju Al-Dżazair: ów podbój rozpoczął się w 1830 r., wojska francuskie przez cztery dekady zajmowały nie bez oporu kolejne części terytorium należącego wcześniej do podupadającego Imperium Osmańskiego. Kosztowało to życie paru milionów tubylców. Francuzi obchodzili się z nimi bez pardonu, wyrzynając całe wioski i miasteczka, niszcząc uprawy i plantacje drzew oliwnych, zwalczając kolejne powstania. W 1871 r. było po zabawie – przez kolejne 83 lata, aż do wybuchu wojny niepodległościowej w 1954 r., w Algierii rządziła francuska administracja cywilna. Przybywali też liczni biali osadnicy, w tym przodkowie Camusa: ci po linii matki wywodzili się z katalońskiej Minorki, ci po linii ojca – z francuskiego regionu Ardèche. „Kim są ci wszyscy ludzie, co robią, jak wygląda ich życie? – pyta Tănase. – Nie wiadomo. Nie należą do trzech kategorii uprzywilejowanych kolonistów – właścicieli ziemskich, wojskowych i urzędników – którzy na podbitej ziemi wiodą pańskie życie. (...) Są ubodzy, a jedynym śladem po biedakach są dzieci”.

„W momencie narodzin Camusa, w przededniu I wojny światowej, Algieria oficjalnie była należącym do Francji terytorium podzielonym na trzy departamenty (Oran, Algier i Konstantyna) oraz trzy strefy wojskowe, wszystkie pod zwierzchnictwem gubernatora generalnego. W rzeczywistości jednak istniały dwie Algierie. Jedna była regionem francuskim, zamieszkałym przez 750 tys. pieds-noirs (białych Algierczyków europejskiego pochodzenia – red.), którzy cieszyli się ochroną i wszystkimi prawami zapewnianymi przez Republikę Francuską. Byli obywatelami Francji, równymi w ramach jednego systemu prawnego: mogli głosować w wyborach i żyli zgodnie ze słynnym francuskim hasłem rewolucyjnym: liberté, égalité, fraternité. W drugiej Algierii, na terenach okupowanych, mieszkało 4,7 mln «muzułmanów», jak nazywał ich francuski spis ludności. Ci mężczyźni i kobiety nie byli obywatelami francuskimi (choć obciążano ich rozmaitymi obowiązkami obywatelskimi) i uginali się pod rygorem represyjnych praw, które utrudniały im zdobycie wykształcenia, zarabianie na życie, mówienie we własnym języku, praktykowanie swojej religii lub posiadanie ziemi” – pisze Oliver Gloag w książce „Albert Camus. A Very Short Introduction” (Oxford University Press 2020).

Innymi słowy, Albert Camus przyszedł na świat w rodzinie należącej do białej biedoty, ale nawet biała biedota we francuskiej Algierii miała się nieźle w zestawieniu z biedotą arabsko-berberyjską. Co nie znaczy, że było łatwo. Jego ojciec Lucien Camus – robotnik w winnicy (w miejscach opróżnionych z gajów oliwnych Francuzi masowo sadzili winorośl) – dostał latem 1914 r. powołanie na front, a w październiku już nie żył. Żona Luciena – niedosłysząca analfabetka – musiała z dwójką dzieci przenieść się do peryferyjnej dzielnicy Algieru, do klitki, w której mieszkali już jej własna, nader surowa matka i lekko upośledzony brat. Najpierw, w czasie wojny, zarabiała grosze w fabryce nabojów, przez kolejne lata trudniła się sprzątaniem w domach bogatych mieszczan. „Albert Camus jest szczęśliwym dzieckiem – pisze jednak Tănase. – Nie tęskni za ojcem, nigdy go nie poznał, więc nie jest w stanie wyobrazić sobie, co stracił. Bieda mu nie przeszkadza, ponieważ wszyscy wokół są w tej samej sytuacji. Kiedy matka mówi mu, że na Nowy Rok dostanie «użyteczne» prezenty, wydaje mu się to zupełnie naturalne: w domu nie ma nic zbędnego. Rzeczy w mieszkaniu mają tylko nazwy pospolite: nie ma w nim innych talerzy niż te, na których się je, jest jedna szafa do przechowywania ubrań, z drugiej nie byłoby pożytku, w salonie jest tyle krzeseł, ile osób siada przy stole do obiadu, za to w sypialni nie ma ani jednego, bo i po co, skoro idzie się tam tylko po to, aby położyć się do łóżka. Spodnie kupuje się dopiero wtedy, gdy poprzednie nie nadają się do użytku, to samo tyczy się butów. Tak nakazuje zdrowy rozsądek”.

Choroba kupuje czas

Los Camusa wydaje się przesądzony – zostanie pracownikiem fizycznym, może, jeśli dobrze pójdzie, sklepikarzem. Tymczasem w jego życiu rozpoczyna się osobliwa seria zbiegów okoliczności, pchających go ku górze, ku metropolii, ku wykształceniu. Pierwszym krokiem w przód jest – paradoksalnie – śmierć ojca: ponieważ Lucien Camus, obywatel francuski, ginie jako żołnierz na polu chwały, jego synom należy się od państwa opieka w postaci corocznych niewielkich świadczeń finansowych, stypendiów szkolnych i bezpłatnej opieki zdrowotnej, aż do osiągnięcia przez nich pełnoletności (Catherine – matka – również otrzymuje niewielką rentę po mężu). Albert świetnie się uczy i trafia na znakomitych nauczycieli, którzy stają się, przełamując opór robotniczej rodziny, aniołami stróżami jego dalszej edukacji, jednemu z nich Camus podziękuje nawet imiennie w mowie noblowskiej. Ale na tym nie koniec: w wieku 17 lat Albert, utalentowany pływak i piłkarz, zaczyna pluć krwią. Diagnoza jest oczywista, to gruźlica. Darmowa opieka zdrowotna się przydaje, ale najważniejsze jest co innego – wprawdzie Camus będzie się zmagał z chorobą przez resztę życia, ale jednocześnie kupuje mu ona czas: skoro musi się oszczędzać, w oczach bliskich wreszcie zaczyna się nadawać na intelektualistę. Camus – człowiek sumienny i rzetelny – zarobi na swoje studia, podejmując się rozmaitych fuch, ale zawsze będą to prace biurowe. Delikatne zdrowie da mu zaś przestrzeń na zainteresowania nietypowe w jego środowisku: czytanie i pisanie.

Przy odrobinie złośliwości i złych intencji można by uznać, że nawet II wojna wybuchła po to, by pomóc Camusowi w zrobieniu kariery. Przyszły noblista w czasie niemieckiej okupacji, już we Francji metropolitalnej, pracuje z dużym poświęceniem w podziemnej prasie antyfaszystowskiej wydawanej pod patronatem résistance intérieure française – ruchu oporu – a jego ostre, odważne, moralizujące wstępniaki i felietony sprawiają, że staje się sławny.

Wyobrażać sobie Syzyfa szczęśliwym

Literacka filozofia Camusa formuje się właśnie w latach wojny, być może na bazie obserwacji owej podstawowej sprzeczności: szybkiego awansu „od zera do bohatera” w wyniku zarówno osobistych predyspozycji, jak i wielu pomyślnych zrządzeń losu, skontrastowanego z poczuciem kruchości, nietrwałości i absurdalności życia, motywowanym osieroceniem, potencjalnie śmiertelną chorobą oraz skandalem światowego konfliktu. Camus miał przez dekady nawracające refleksje, że został wyrwany z korzeniami, że żyje nieswoim życiem, że jest kimś w rodzaju hochsztaplera – doskonale widać to zarówno w „Obcym” (1942), jak i w „Upadku” (1956). W „Obcym” narrator, niejaki Meursault, powtarza niejako eksperyment Dostojewskiego ze „Zbrodni i kary”: bez powodu zabija człowieka. Ale robi to – całkowicie obojętny – właściwie jedynie w celu sprawdzenia, jak system zareaguje na ów czyn. System zaś, w postaci groteskowego wymiaru sprawiedliwości, osądza Meursalta w zasadzie nie za to, że zabił, lecz za to, że nie okazał żalu po śmierci matki. Innymi słowy: za to, że nie chciał albo nie umiał grać w społeczną grę pozorów. Monolog innego socjopaty, Clamence’a z „Upadku”, opowiada w gruncie rzeczy podobną historię, ale z punktu widzenia człowieka sukcesu, który całe życie spędził na mechanicznym poszukiwaniu uznania, zaszczytów i władzy, uprawiając altruizm na pokaz. „Upadek” jest tekstem głęboko autoironicznym – można go czytać jako jedną z najciekawszych ekspresji „syndromu oszusta” w literaturze.

Skoro życie – pod pustym niebem – jest absurdalne, nieprzewidywalne i tak trudno się w nim zakorzenić, to co właściwie można z tym fantem zrobić? Można się po prostu zabić. „Jest tylko jeden problem filozoficzny prawdziwie poważny: samobójstwo. Orzec, czy życie jest, czy nie jest warte trudu, by je przeżyć, to odpowiedzieć na fundamentalne pytanie filozofii. Reszta – czy świat ma trzy wymiary, czy umysł ma dziewięć, czy dwanaście kategorii – przychodzi później” – pisał Camus w eseju „Mit Syzyfa” (1942, przeł. Joanna Guze). W tym samym eseju udziela wszakże odpowiedzi, jak mimo wszystko uniknąć śmierci z własnej ręki. Owa odpowiedź jest bliska tej, której udzielał w swoich powieściach jeden z pierwszych modernistów, wspaniały Joseph Conrad – że, biorąc z grubsza, w obliczu milczenia niebios trzeba uparcie stawiać na wierność kanonowi uniwersalnych zasad moralnych, na szacunek względem życia i na lojalność wobec swoich ludzi. Idealne wyobrażenie sytuacji absurdalnej, z którą należy wejść w zwarcie, a nie biernie się jej poddać, stanowi dla Camusa mityczny motyw Syzyfa raz po raz wtaczającego kamień pod górę ze świadomością, że tuż pod szczytem kamień znów stoczy się w dolinę. „Zostawiam Syzyfa u stóp góry. Człowiek zawsze odnajdzie swój ciężar. Syzyf uczy go wierności wyższej, tej, która neguje bogów i podnosi kamienie. On także mówi, że wszystko jest dobre. Świat bez władcy nie wydaje mu się ani jałowy, ani przemijający. Każda z cząsteczek kamienia, każdy poblask minerału w tej górze pełnej nocy, same w sobie tworzą świat. Aby wypełnić ludzkie serce, wystarczy walka prowadząca ku szczytom. Trzeba wyobrażać sobie Syzyfa szczęśliwym”.

O tym właśnie jest najsłynniejsza książka Camusa, „Dżuma” (1947). Doszukiwano się w zarazie spadającej na miasto Oran metafory nazizmu, ale autor miał bez wątpienia ambicje dalece przewyższające chwilowy kontekst, chciał napisać uniwersalną powieść idei, historię o ludziach dotkniętych okrutną przygodnością losu, ale dokonujących wyborów zgodnie z własnym systemem wartości. W pewnym sensie doktor Rieux jest szczęśliwym Syzyfem, choć pod koniec książki stoi niewzruszenie na zgliszczach swojego dotychczasowego życia.

Szczepionka przeciw totalitaryzmom

Nim jednak Camus został gwiazdą literatury, jeszcze w Algierii zadał się w połowie lat 30. z komunistami – jak się wówczas zdawało, jedynymi wiarygodnymi rzecznikami sprawiedliwości społecznej. Camus nie był komunistą, co najwyżej umiarkowanym lewicowcem, ale zapisał się do partii, organizując w jej imieniu teatr ludowy dla proletariatu (i bardzo mu się robota teatralna spodobała – w momentach największych życiowych kryzysów zawsze będzie w przyszłości wracał do pracy dramaturgicznej i reżyserskiej). Problem tkwił w tym, że komuniści w owym czasie byli już pod ścisłą kontrolą stalinowskiej centrali, jakiekolwiek odstępstwo od linii nie mogło być tolerowane. Gdy Camus zaczął propagować swoje idee narodowego równouprawnienia Algierczyków arabskiego pochodzenia w ramach francuskiego państwa kolonialnego, został z partii wyrzucony za odchylenie nacjonalistyczne. Był rok 1937 – gdyby zdarzyło się to w ZSRR, dostałby kulkę w łeb po sfingowanym procesie. Owo doświadczenie kontaktu z biurokratycznym, zideologizowanym myśleniem totalitarnym zaszczepiło jednak już na zawsze Camusa na komunizm w wydaniu sowieckim czy chińskim (podobne, fatalne zdanie miał zresztą na temat nazizmu). Ta skuteczna szczepionka z kolei stała się źródłem jego powojennych kłopotów w Paryżu. W komunizującym, promoskiewskim środowisku intelektualnych elit tużpowojennej Francji nie można było wygłosić większych herezji niż twierdzenia, że Stalin to imperialista i morderca żyjący z niewolniczej pracy uwięzionych w łagrach poddanych, a komunizm to brat bliźniak hitleryzmu. Camus wszelako je wygłaszał, w związku z czym stał się persona non grata w wpływowym kręgu towarzyskim Jeana-Paula Sartre’a i Simone de Beauvoir. Nie pomagało mu to, że był człowiekiem znikąd, parweniuszem z Algieru, a nie absolwentem prestiżowej École normale supérieure. I taki przybłęda śmiał pozować na moralistę.

Virgil Tănase należy do biografów, którzy lubią swojego bohatera i solidaryzują się z nim. To powoduje, że Tănase pomija – lub bagatelizuje i zagaduje mową trawą – dwa podstawowe problemy, z jakimi borykał się Camus. Pierwszym z nich był jego stosunek do kobiet: groteskowo instrumentalny (warto prześledzić ten wątek w „Upadku”, autor miał najwyraźniej pełną świadomość swojej słabości do wiarołomnych romansów). Camus posługiwał się kobietami jak chusteczkami higienicznymi – ocierał sobie nimi łzy, kiedy było mu źle, i hamletyzował. Nawet jak na francuskie realia liczba jego kochanek była imponująca, zawsze towarzyszył mu krąg groupies, z czego korzystał bez wahania. Liczba ta jest zresztą odwrotnie proporcjonalna do sumy istotnych bohaterek kobiecych w jego prozie (ta suma wynosi okrągłe zero). Żona Camusa, wpędzona przez niego w ciężką depresję, podejmowała próby samobójcze i musiała być wielokrotnie hospitalizowana. Nie przeszkadzało mu to w publicznym pokazywaniu się z kolejnymi paniami, którym zresztą zawsze (i być może szczerze) deklarował dozgonną miłość.

Powiedzmy, że takie były czasy – i takie miejsce na Ziemi. Najwyraźniej moralista nigdy nie usłyszał słów moralnego potępienia za swoją promiskuityczną kochliwość, którą przykrywał kruche ego. Drugi problem, o którym będzie mowa, w sensie dosłownym zrujnował mu jednak życie i sprawił, że Camus na wiele lat wycofał się z publicznej aktywności. Tym problemem była Algieria.

Algierska ślepota

Wobec kobiet Camus nie pozostawał lojalny, ale wobec swoich – pieds-noirs – owszem. Do tego stopnia, że go to oślepiało. W „Dżumie”, której akcja rozgrywa się przecież w arabskim po części mieście, właściwie wszyscy są biali. Arab, którego Meursault zabija w „Obcym”, nie ma nawet imienia i nazwiska, jest tylko kukłą mającą przyjąć kule rewolweru. Najciekawsza chyba książka napisana camusowskim tropem, a przy tym polemizująca z jego ślepotą, to „Sprawa Meursaulta” Algierczyka Kamela Daouda (przeł. Małgorzata Szczurek, Karakter 2015), w której ta sama historia zabójstwa i procesu jest opowiedziana z perspektywy ofiary, Musy, i jej brata, Haruna. Zaczyna się tak: „Zanim opowiem ci tę historię, krótkie streszczenie: mężczyzna, który umie pisać, zabija Araba, który tego dnia nie ma nawet imienia – jakby zawiesił je na gwoździu przed wejściem na scenę – po czym zaczyna tłumaczyć, że to przez Boga, który nie istnieje, przez to, co właśnie zrozumiał w słońcu, oraz dlatego, że sól morska szczypała go w oczy”.

Idée fixe Camusa, czyli obsesyjna potrzeba utrzymania w jednym kawałku arkadii niewinnego dzieciństwa, uniemożliwiła mu spostrzeżenie, że ład kolonialny po II wojnie zaczął się rozpadać i że reforma dotychczasowych nierównościowych, eksploatacyjnych układów na skolonizowanych terytoriach nikomu nie mogła już wystarczyć – ani radykalnym bojownikom niepodległościowym, ani nacjonalistom z metropolii. Sytuacja w Algierii coraz mocniej się zaogniała, a Camus utopijnie bredził o równouprawnieniu arabskiej ludności przy zachowaniu za wszelką cenę francuskiego zwierzchnictwa nad kolonią. Gdy wojna wreszcie wybuchła, a była długa i krwawa, bogata w akty terroryzmu i rzezie ludności cywilnej, Camus nadal nie przyjmował do wiadomości, że Francja musi się wycofać, że to jest nie do wygrania. Jakoś można to zrozumieć: ostatecznie na jego oczach ginął świat mu najbliższy. Zarówno lewica, jak i prawica nie szczędziły mu jednak razów, oskarżając go to o wspieranie kolonialnego reżimu, to o mgławicowe lewactwo. W końcu zamilkł. „Pierwszy człowiek” miał być ostatnim gestem powrotu do raju utraconego. Ale wylądował, jak wiemy, w styczniowym błocie w miasteczku Villeblevin. ©Ⓟ