Dla mojej generacji ważny był bunt. Teraz nie ma go w ludziach. Trzeba pracować, nie protestować – mówi Martyna Jakubowicz, gitarzystka, piosenkarka, znana z takich przebojów jak „W domach z betonu nie ma wolnej miłości” czy „Kołysanka dla Misiaków”.

z Martyną Jakubowicz rozmawia Konrad Wojciechowski
Jestem po lekturze pani książki i nie mogę się nadziwić, że o rodzicach zawsze pisze pani zdrobniale, choć ta relacja nie była łatwa.

Nie była, to prawda. Mało kto bierze pod uwagę to, że pokolenie, które doświadczyło II wojny światowej, zostało bardzo mocno skaleczone. Bo wojna prowadzi do sytuacji, kiedy nie ma reguł, włącznie z dręczeniem czy zabijaniem drugiego człowieka; widzimy to teraz w Ukrainie. Tamta wojna odebrała moim rodzicom dzieciństwo i młodość. I tej straty psychicznej nie byli w stanie nadrobić. To się odbiło na moim wychowaniu. A wychowywanie dzieci wymaga dużej odporności psychicznej oraz umiejętności.

Nie każdy nadaje się do rodzicielstwa. Dziś wprawdzie rzadziej widuje się młode kobiety, które szarpią dzieci, krzyczą, dają im klapsy, ale kiedy byłam mała, takie reakcje były nagminne. A dzieci nie rozumieją, co takiego zrobiły, że ich matka jest w takim stanie. Przemoc jest straszną rzeczą. Będąc młodą matką, raz w życiu dałam klapsa swojemu dziecku.

Za co?

Patrycja chodziła jeszcze w pieluchach, prosiłam ją kilka razy, żeby nie wkładała ręki do płomienia na kuchence gazowej, a ona zrobiła to z przekory. I nie dość, że się poparzyła, więc poczuła ból, to jeszcze doszedł do tego szok z powodu klapsa. Użyłam przemocy fizycznej z bezsilności. Społeczeństwo by mnie rozgrzeszyło. Powszechnie uznawano, że kara fizyczna jest dla dziecka wychowawcza.

Bo ludzie wiedzą lepiej, jak rodzice mają dzieci chować?

Społeczeństwo wymaga od obywateli posiadania dzieci. Taki przymus. I zarazem pewien mit, że macierzyństwo jest okraszone niebiańskością, że jest powołaniem kobiety. Rzeczywistość bywa inna. Kiedy urodziłam Patrycję, miałam 21 lat, nie byłam gotowa na dziecko. Nie jestem też osobą, która w macierzyństwie upatruje sensu życia. Są kobiety do tego stworzone. Ja nie. Chociaż jestem przeciwna aborcji, ale nie z powodów religijnych, tylko z uwagi na inny ogląd świata, uważam to za duchowo szkodliwe. Ale każdy dokonuje własnego wyboru. Dziś ten wybór jest odbierany. Słyszymy, że kobiety muszą rodzić, żeby miał kto płacić składki na utrzymanie emerytów. Dla mnie to bzdurna argumentacja.

Pani mama nie czuła powołania do rodzicielstwa?

Byłam bardzo kochana przez babcię, a brakowało mi fizjologicznej bliskości z matką. Matka kojarzy się z poczuciem bezpieczeństwa. A ja byłam smutnym, opuszczonym dzieckiem. I ta samotność była szalenie dolegliwa. Psychologia mówi, że takie osoby odczuwają pustkę przez całe życie. Dziś już nie odczuwam, ale pisząc książkę o mojej rodzinie, uświadomiłam sobie, w jakiej potwornej samotności żyłam. Brakowało wsparcia, bliskości, poczucia bezpieczeństwa. Mama nie nadawała się do posiadania dzieci, była narcystyczna, skoncentrowana na sobie i – siłą rzeczy – na ojcu, który cierpiał na autoagresję. Musiała nieść ciężar jego choroby i znosić trudny charakter taty. Dla obojga rodzicielstwo było sytuacją nie do uniesienia.

Kiedy na panią patrzę na estradzie, widzę introwertyczną kobietę, która maskuje emocje. A żeby wyjść na scenę, trzeba być przebojowym, odważnym, podołać presji. Dlaczego pani zaczęła występować?

Ja panu tego nie wytłumaczę. Podobno mam bardzo silną psychikę. Mój kolega psychiatra ma na to teorię – uratował mnie wentyl. Najpierw był nim taniec. Dziecko w sytuacjach kryzysowych próbuje sobie stworzyć bezpieczny świat, który da mu poczucie sensu. Emocje, których nie potrafiłam zwerbalizować, załatwiałam ruchem. A kiedy skończyło się fikanie nogami, zaczęłam grać na gitarze. I to był też wentyl. Mój ojciec miał tak samo, przez cały czas w czymś dłubał – pisał książki na maszynie, sklejał modele, kolekcjonował ptasie jajka, szlifował kamienie szlachetne. To był jego wentyl. A mama nie potrafiła stworzyć sobie takiej ścieżki – wszystko dusiła w środku, zamykała w sobie, przeżywała lekkie depresje, choć starała się normalnie funkcjonować, chodziła do pracy. Trudno było to wszystko wytrzymać, dlatego z bratem szybko uciekliśmy z domu.

Wyszła pani drzwiami na artystyczny Kraków, gdzie chadzało się do Piwnicy pod Baranami, Krzysztoforów. Marzyła pani o karierze?

Kraków był wyjątkowym miejscem. Paradoksalnie komuniści dużo inwestowali w rozwój kultury. Starałam się brać z tego, co najlepsze – taką mam naturę. Szkoły nie znosiłam, nudziła mnie potwornie – oceny, rywalizacja, nauka na pamięć. Scena uwodziła. Ale o karierze nie myślałam. Zresztą kariera to nie wszystko, pieniądze to nie wszystko. Najlepiej robić coś, co się lubi; mieć jakieś hobby – odskocznię od codzienności, która potrafi być trudna, upierdliwa i męcząca, ale człowiek się jej poddaje, bo trzeba zarabiać pieniądze, płacić rachunki. Nie ma recept na sukces, jeśli o to pan pyta. W życiu warto być dobrym człowiekiem, uważnym na potrzeby innych ludzi. I do tego asertywnym.

Zatrzymajmy się przy pieniądzach. W latach 80. ze sztuki trudno było wyżyć. Miała pani drugie zajęcie?

Zawsze żyłam bardzo skromnie. Miałam tylko fart, że moje piosenki się ludziom podobały i radio je nadawało. To były inne czasy, rynek nie był tak skomercjalizowany jak teraz. Za komuny artystom płacono słabo, później pieniędzy z grania miałam więcej, jednak nie na tyle, żeby nic więcej nie robić. Ale i tak nigdy bym nie przekroczyła granicy finansowej przyzwoitości. Jak mam nadwyżkę, lubię kupić coś do domu albo jakiś fajny ciuch, ale to nigdy nie są natrętne potrzeby. Lepszy samochód, luksusowy dom, wakacje na Seszelach? Konsumpcja nie jest moją filozofią życiową.

Jesień z Bluesem to był pierwszy raz na scenie?

Chyba najpierw był klub Remont. Tam zaczęłam grywać. A na Jesień z Bluesem zgłosił mnie Michał Kłobukowski. Nic o tym nie wiedziałam.

Nie była pani na niego zła?

Nie. Lubiłam grać, śpiewać, występy sprawiały mi przyjemność. Nigdy nie byłam konkursowa, nie miałam potrzeby się z nikim ścigać. Wysłał zgłoszenie, to pojechałam i zagrałam. I tyle. Mnie stworzyli ludzie, a nie korporacje. Ludzie chcieli słuchać moich piosenek, panował piekielny popyt. Za komuny wszyscy siedzieli ściśnięci jak w zamkniętym kartonowym pudle, a koncerty to był totalny, wolnościowy odlot.

Dziś mamy kapitalizm.

Ale za moimi płytami nie idą żadne milionowe inwestycje. Sannah, Podsiadło czy Margaret żyją w epoce tworzenia produktów muzycznych. Dobrze to ujęła Ewa Bem, mówiąc, że pokolenie młodych artystów fajnie gra i śpiewa, naprawdę na światowym poziomie, ale ona nie może się dowiedzieć niczego o człowieku, który stoi na scenie. Dziś ludzie około trzydziestki są zupełnie innym pokoleniem niż ja w ich wieku – są nastawieni na karierę, na zarabianie pieniędzy. Dla mojej generacji ważny był bunt. Teraz nie ma go w ludziach. Trzeba pracować, nie protestować.

Pani ma coś, czego oni nie mają – swobodę artystyczną. Nikt nie przyjdzie i nie powie: „Proszę mi nagrać taką i taką płytę, o tym i o tamtym. Ma się sprzedać”.

No tak, ale zdarzały się sytuacje, kiedy przychodząc na rozmowę do dużej wytwórni, słyszałam, że się nie sprzedam albo wydawca nie ma pomysłu, jak to zrobić. Po czym schodziło ponad 60 tys. egzemplarzy i wszyscy byli zdziwieni. Nie jestem osobą, na której można szybko zarobić pieniądze. Człowiek z wytwórni powiedział mi kiedyś: „Z tobą jest taki problem, że ty się sprzedajesz w czasie”. To, co dla mnie jest największą wartością, że moja muzyka sprzedaje się ciągle, dla korporacji jest problemem, bo obowiązuje twardy rachunek ekonomiczny. Jak się, powiedzmy, wyłoży 30 tys. zł na promocję albumu, to te pieniądze mają się zwrócić z nadwyżką w ciągu trzech miesięcy. Jeżeli wykonawca nie spełni oczekiwania wytwórni, robi się zgryz. Mnie niczego nie można narzucić, ja się kompletnie nie nadaję do takiej współpracy. Mogę mieć skromny budżet na nagrania, nie mieć producenta, a osiągnąć dobrą sprzedaż, jak to było w przypadku płyty „Zwykły włóczęga”. Wolę więc wszystko robić sama – wymyślić projekt od zera, zaplanować pracę, dobrać do tego ludzi. W moim przypadku to działa najlepiej.

W piosence „Odpadam” śpiewała pani, że „dla kobiety tego za wiele jest”. Nie miała pani chęci rzucić estradowego życia w diabły?

Ależ rzucałam parokrotnie! Czasami robiło się nie do wytrzymania. Miałam podobny problem, co mój ojciec – lubiłam stałe układy. Ale zespołów nie buduje się raz na zawsze, do końca życia. OK, mamy Rolling Stonesów, ale ile jest takich przypadków, że przez tyle dekad skład w zasadzie się nie zmienia? Dopóki muzycy się dogadują, a ludziom się podoba, to się gra. Aż dochodzi do momentu, kiedy ludzie zaczynają być sobą zmęczeni, mają inne sprawy, otrzymują lepszą propozycję finansową. W każdej chwili zespół może się rozsypać w drobny mak.

Teraz jest inaczej. Ludzie mają pracę, która daje im pieniądze i spokój, a muzykę robią po godzinach, dla przyjemności. Mają też większą wiedzę z zakresu prawa, ekonomii. Ja zaczynałam w innym czasie. To był spontan, a nie biznes. Staram się tak dobierać ludzi, żebyśmy wszyscy mieli frajdę z grania, bo jak artyści przychodzą, patrzą w nuty i gdy tylko kurtyna opadnie, już wsiadają do samochodu – to jest koszmar. Nie będzie z tego muzyki.

Pani miała zawsze najlepszych muzyków.

No tak, grało się dużo imprez, festiwali, koncertów – wszyscy wszystkich znali, przeskakiwali z zespołu do zespołu. Pan mówi, że jestem introwertyczna. Gdybym była taka wycofana, miałabym kłopot z nawiązywaniem kontaktów z muzykami.

Dlatego mi się pani osobowość nijak nie skleja.

Bo jestem wielowarstwowa, jak mój ojciec. Każdy człowiek stawia granice, za które nie chce dopuszczać innych – to naturalne i trzeba to uszanować. Też bywam nieznośna, potrafię się wkurzyć, nie jestem łagodna jak baranek.

Ale nie jest pani szefową zamordystką?

Lubię się kolegować, żeby w pracy było miło i dało się pogadać. Ale praca to praca. Muszą być zachowane proporcje. A muzycy mają tendencję do przenoszenia relacji towarzyskich na grunt zawodowy. Skoro jest tak fajnie, to się wielu wydaje, że żadne zasady nie obowiązują i można sobie grać na scenie, co się chce. Nie na tym to polega. Koncert dla publiczności to nie jest jam session w klubie po pięciu piwach. Dlatego niektórzy nie zatrudniają kolegów do projektów, bo wtedy nie idzie robota.

Zwolniła pani kiedyś kogoś z zespołu?

Oczywiście.

Trudno było?

Koledzy rockmani, z którymi grałam, wspominali, że jak wchodziłam do pokoju hotelowego z butelką czerwonego wina, to już wiedzieli, że będą zwolnienia. [śmiech]

Obrażali się na panią?

A to już mnie kompletnie nie interesowało. Jak podejmuję decyzję, nie wracam po raz drugi do tego tematu.

Dobrze pani z dala od muzycznego mainstreamu? Jest pani w branży, ale tak, jakby jej nie było.

A jakie miałabym korzyści z przesiadywania w Warszawie, latania po przyjęciach i premierach? Ja tego nie potrzebuję. Nie jestem damą salonową. Robię projekt, sprzedaję koncerty, mam pełne sale. Nie potrzebuję wielkiej sławy i wielkich pieniędzy. A żądza kariery i pragnienie wielkich pieniędzy zawsze powodują ogromny stres i niepokój. Wolę święty spokój.

Bo później trzeba wszystkiemu sprostać?

Trzeba sprostać. A jeszcze później – utrzymać się na szczycie. A najlepiej porozmawiać z ludźmi, którzy na chwilę osiągnęli szczyt i nigdy później już z powrotem tam nie trafili. To jest dopiero stres! Ale tylko, jeśli człowiek sobie nie poukłada życia i nie zrozumie pewnych prawideł. Nie można być przez cały czas zdrowym, silnym, młodym i pięknym. Lepiej pomyśleć o tym, jak napisać fajną piosenkę. I jak to jest super wyjść z nią do ludzi i zaśpiewać. Nie potrzebuję grać 10 koncertów w miesiącu. Po co? Zainteresowanie publiczności by się szybko wypaliło. A tak ludzie przychodzą z apetytem na muzykę. Przecież ta moja aktywność za moment się skończy, mam swoje lata. Pewnego dnia powiem szlus, stop, wystarczy. I będę żyła dalej w oczekiwaniu na niespodziewany koniec.

I czym się będzie pani zajmować?

Mam co robić. Lubię być w ruchu. Ostatnio przez pisanie książki zaniedbałam ogródek. Muszę wszystko doprowadzić do ładu. Ogródek to nauka codziennej konsekwentnej pracy. To jest szalenie terapeutyczne.

Dużo pielenia?

Od cholery! Ale rośliny wędrują po ogrodzie. Wybierają miejsca, gdzie czują się najlepiej. Gdyby drzewa miały możliwość przemieszczania się, robiłyby to samo. Czasami trzeba je wyręczać, wtedy przesadzam te słabsze, bo nie rosną. I jeśli trafię z wyborem nowego miejsca, to im to pomaga.

Teraz jest modna permakultura, żeby obserwować naturę i nadmiernie nie ingerować.

Grządki muszą być jednak obrobione. Nie można odpuścić. Ale jestem przeciwniczką biznesmańskich ogrodów – trawa równo przystrzyżona, wszędzie iglaki jak spod igły. A ja puszczam chwasty i w lecie w ogóle nie plewię. Wie pan, nie wiemy wszystkiego o naturze, jak ona potrzebuje się rozrastać. Ziemia to dobra szkoła życia. Jak się nie włoży trudu, wiedzy i ogromu pracy, to się później nie będzie zdrowo jadło. A problemów na działce jest co niemiara. Ostatnio gruszki mi chorują.

Co z nimi będzie?

Co będzie z sadem? – oto jest pytanie. Od czterech lat się nad tym zastanawiam. Owoce wysychają. Źle się dzieje. A kiepskie plony wpłyną na nasze zdrowie. Będziemy chorować, łapać wirusy, bakterie. Ludzkość nie zostanie przetrzebiona dlatego, że kobietom nie chce się rodzić. Sama się załatwi. W swojej chciwości, okrucieństwie i głupocie jesteśmy zbyt agresywni. A natura lubi równowagę.

Nie ma pani dobrych wiadomości?

Nie ma co się martwić na zapas – nie będzie tego, będzie co innego. ©Ⓟ

ikona lupy />
Martyna Jakubowicz „Trudna sztuka latania”, wyd. Znak, Kraków 2023 / nieznane