Błądzenie w świecie „Zniknięć” przypomina trochę wędrówkę głównego bohatera przez tajemniczy Gmach w „Pamiętniku znalezionym w wannie” Stanisława Lema, gdzie wszystko – każda litera, paproszek, grymas – może być szyfrem wymagającym złamania
Czym jest strata? Dojmującym brakiem. Czymś, czego już nie ma. Czymś, czego nie sposób odzyskać. Widać to wyraźnie na okładce „Zniknięć” Georges’a Pereca - jednej z najsłynniejszych francuskich powieści drugiej połowy XX w. Otóż na okładce „Zniknięć” brakuje samogłoski „e”. Nie tylko zresztą na okładce - w całym tekście powieści nie ma ani jednego „e”. Jest to więc lipogram - utwór, z którego celowo usunięto jedną z głosek. Lipogram zresztą najdłuższy w dziejach literatury, bo ponad 300-stronicowy.
Skąd pomysł? Z połączenia awangardy z matematyką. W 1960 r. pisarz Raymond Queneau, jeden z prekursorów postmodernizmu, oraz inżynier i popularyzator nauki François Le Lionnais założyli w Paryżu OuLiPo (Ouvroir de littérature potentielle - Warsztat literatury potencjalnej), luźno zorganizowane stowarzyszenie artystów zainteresowanych pisaniem przy zastosowaniu rozmaitych zasad logiki i matematyki. Oulipijczycy twierdzili, że narzucenie formalnych ograniczeń - rygorów - na tekst literacki może wyzwolić całkiem inny rodzaj kreatywności niż swobodna twórczość, niekiedy uświadamiając czytelnikowi, że literatura sama w sobie jest kombinatorycznym eksperymentem.
Quenau w 1961 r. opublikował tom „Sto tysięcy miliardów wierszy” (wyd. pol. Ha!art 2008, przeł. Jan Gondowicz), który po odpowiednim spreparowaniu - każdą linijkę każdego z dziesięciu sonetów (klasyczny sonet ma układ 4+4+3+3) da się technicznie zamienić na inną, sonety nadal będą się rymować - pozwala wygenerować 100 000 000 000 000 wierszy; nie sposób sprawdzić, który z nich stworzy jakąś nową jakość znaczeniową, ponieważ przeczytanie tych sonetów zajęłoby przeciętnemu odbiorcy - co wyliczył Queneau osobiście - jakieś 200 mln lat.
Perec (1936-1982) został zaproszony do OuLiPo w 1967 r. - wcześniej już miał na koncie prestiżową Nagrodę Renaudot za debiutancką, eksperymentalną powieść „Rzeczy” (1965, 1. wyd. pol. Książka i Wiedza 1982, przeł. Anna Tatarkiewicz) - i okazał się jednym z najoryginalniejszych oulipistów. Jego słynne „Życie. Instrukcja obsługi” (1978, wyd. pol. Fundacja Literatura Światowa 2001, przeł. Wawrzyniec Brzozowski) to prawie 700-stronicowa książka katalog, książka puzzle, stanowiąca wierną literacką replikę 10-piętrowej paryskiej kamienicy - po kolejnych mieszkaniach przemieszczamy się ruchem konika szachowego (przy wykorzystaniu problemu konika - takiego obejścia tą figurą planszy o określonej liczbie pól, by każde pole odwiedzić tylko raz; rozwiązanie owego problemu istnieje dla plansz kwadratowych o boku większym niż cztery, plansza w „Życiu…” ma 10 na 10 pól). Nim jednak powstało „Życie…” - i wiele innych utworów pisarza - w 1969 r. Perec wydał „Zniknięcia”.
Zaplanowana zagłada
Dlaczego wyleciało „e”? Bo to najczęściej używana litera w języku francuskim (polski pod tym względem sprawiedliwiej rozdziela łaski, podstawowe samogłoski, czyli a, e, o oraz i, mają mniej więcej taką samą frekwencję - w okolicach 7-8 proc. w korpusie słownikowym). Zniknięcie „e” z tekstu ma także walor napędzający akcję, powieść Pereca jest w swojej warstwie fabularnej groteskową historią detektywistyczno-szpiegowską, w której grupa bliższych i dalszych znajomych próbuje ustalić, czego w istocie zabrakło w ich świecie, a każda próba ostatecznego ustalenia natury tego braku powoduje - niekiedy spektakularne i krwawe - dosłowne zniknięcie danej postaci z kart powieści.
„Nieobecność litery, pod którą ukrywa się wszystko to, co w powieści nie zostało nazwane, zaczyna z każdym rozdziałem generować dalszą część opowieści, stając się metaforą tytułowych «Zniknięć», ale i śmiercionośnym znakiem dosięgającym każdego, kto próbuje go wymówić” - pisze we wstępie Jacek Olczyk. „(...) Przypomina nam to, że język posiada moc twórczą, ale i opresyjną (warto pamiętać, że Perec był wiernym czytelnikiem Kafki); usunięcie jednej litery w sposób formalny powoduje zakneblowanie ust wszystkim osobom, które próbują (...) opowiedzieć skomplikowaną historię zniknięcia, najpierw pojedynczego, z czasem przeradzającego się w klątwę i zaplanowaną zagładę”. Ciekawe zresztą, że jeden z krytyków, recenzując „Zniknięcia” zaraz po francuskiej premierze, w ogóle nie zauważył braku litery „e” - zachował się więc tak, jakby żył wewnątrz tej powieści (jej konstrukcja uniemożliwia przecież postaciom zorientowanie się, czego w istocie poszukują).
Słowo „zagłada” padło tu nieprzypadkowo. Perec był synem Icka Judki Pereca i Cyrli Szulewicz, pary żydowskich emigrantów z Polski. Jego ojciec zginął w 1940 r. na froncie, matkę w lutym 1943 r. Niemcy wywieźli do Auschwitz, gdzie niedługo później zmarła. Ich zniknięcie zaszyte jest nie tylko w temacie powieści, lecz także w wielu ukrytych w niej symbolach i słownych łamigłówkach - część z nich objaśniają tłumacze w rozległym, instruktywnym posłowiu.
Sam przekład - brawurowy, płynny, zabawny i dający dowód niecodziennego bogactwa polszczyzny - to osobna kwestia. Jak na książkę uchodzącą za praktycznie nieprzetłumaczalną, „Zniknięcia” mogą się pochwalić całkiem pokaźną liczbą wersji w różnych językach (17 przekładów, z czego 4 na angielski). W pewnym sensie: to zrozumiałe, przynajmniej jako wyzwanie. Polscy translatorzy - René Koelblen i Stanisław Waszak - wyjaśniają zresztą, że kwestia samego usunięcia „e” nie była najistotniejszym problemem podczas pracy nad „Zniknięciami”: „Poważniejszym wyzwaniem [było] zagwarantowanie poprawności językowej, niepogubienie się w realiach oraz zachowanie spójności”. Zwłaszcza że Perec pozaszywał w tekście liczne aluzje, pętle semantyczne, zabawy kombinatoryczne i stylistyczne. By zachować ten szkielet konstrukcyjny, spolszczenie musi, dla przykładu, operować większą liczbą rozdziałów niż oryginał.
W „Zniknięciach” znalazło się też miejsce - uzasadnione - dla paru klasycznych polskich wierszy, tyle że, naturalnie, pozbawionych „e”. „Zła zima” Marii Konopnickiej zatem już nie „szczypie w nosy, szczypie w uszy / mroźnym śniegiem w oczy prószy”, lecz „strzyka w nosy, strzyka w uszy / mroźny szron nam w oczy prószy”. A i to z pewnością poznajecie: „Litwo! Ojczyzno moja! Tyś jak zdrowia okaz / Ów tylko cię dozgonną miłością pokocha / Kto cię stracił. Dziś urok twój całą osobą / Widzę i opisuję, bo tęsknię za tobą”. Znalazło się miejsce również dla „Pianina Chopina” (zapomnijcie o fortepianie).
Skromne wyzwanie
Lektura „Zniknięć” jest dość osobliwym przeżyciem. Uruchamia bowiem w mózgu odbiorcy inne odruchy niż przy zwyczajnym, nienacechowanym czytaniu. Przede wszystkim czyta się to z pełną świadomością, że mamy do czynienia z tekstem poddanym formalnym rygorom - chociaż „e” jest permanentnie nieobecne, wciąż przyłapywałem się na tym, że staram się odnaleźć jakąś wpadkę, jakieś przeoczenie, uchwycić „e” na gorącym uczynku: przypominało to upór osy, która pragnie przefrunąć przez szybę, bez ustanku w nią uderzając.
Perec, nadmiarowo i barokowo ściboląc „Zniknięcia” z ich milionem drobniutkich detali, umieścił w powieści tyle słownych pułapek i zagadek, że - siłą rzeczy - zmusił czytelnika do ciągłego ich identyfikowania i dekodowania. Stwarza to, zapewne wliczone w koszta przez rechoczącego zza grobu autora, niebezpieczeństwo czegoś, co Anglicy i Amerykanie określiliby jako „overreading”: z każdą stroną „Zniknięć” wzrasta ryzyko czytania zbyt głęboko, wytwarzania we własnej głowie artefaktów wynikających z nadinterpretacji. Błądzenie w świecie tej książki przypomina trochę wędrówkę głównego bohatera przez tajemniczy Gmach w „Pamiętniku znalezionym w wannie” Stanisława Lema, gdzie wszystko - absolutnie wszystko, każda litera, każdy paproszek, każdy grymas - może być szyfrem wymagającym złamania.
Kolejna warstwa tekstu to wspomniany już przekład - native speaker języka polskiego jest przez tę książkę nakłaniany, by raz po raz, napotkawszy na jakiś wyraz w oczywisty sposób zastępujący słowo zawierające „e”, dokonywał szybkiego przeglądu słownika w poszukiwaniu innych (lepszych?) opcji. Jest to nader specyficzna gimnastyka intelektualna, uzmysławiająca nam rozmiary mentalnej biblioteki, która na co dzień leży odłogiem.
Sam Perec uznał, że „Zniknięcia” były zbyt skromnym wyzwaniem. W 1972 r. ukazały się „Les Revenentes”, powieść, w której z samogłosek występuje wyłącznie - triumfująco powracające - „e”. Zaczyna się to tak: „Telles des chèvres en détresse, sept Mercédes-Benz vertes, les fenetres crepées de reps grege, descendent lentement West End Street et prennent sénestrement Temple Street vers les vertes venelles semées de hetres et de frenes pres desqelles se dresse, svelte et empesé en meme temps, l’Éveché d’Exeter”. Powodzenia! ©℗