Ta książka, przy odrobinie empatii i wyobraźni, pozwala na wejście w skórę człowieka wędrującego europejskimi traktami w czasach reformacji bądź wojny trzydziestoletniej.
Ta książka, przy odrobinie empatii i wyobraźni, pozwala na wejście w skórę człowieka wędrującego europejskimi traktami w czasach reformacji bądź wojny trzydziestoletniej.
Wpowieści Jaroslava Rudiša „Ostatnia podróż Winterberga” (przeł. Małgorzata Gralińska, Książkowe Klimaty, Wrocław 2021) tytułowy bohater, prawie stulatek, opętany wizją finalnej podróży pod prąd czasu, jeżdżąc pociągami przez współczesną Europę Środkową, posługuje się bedekerem po Austro-Węgrzech wydanym tuż przed wielką wojną („Baedekers Österreich-Ungarn. Handbuch für Reisende”, wyd. 29, Karl Baedeker Verlag, Lipsk 1913). I okazuje się, przynajmniej w powieści, że to wykonalne: miejskie pejzaże Czech, Austrii czy Niemiec - wbrew niszczącej działalności historii - nie zmieniły się tak diametralnie, by nie dało się zastosować tego rodzaju hipernostalgicznej strategii podróżowania. Przede wszystkim zaś nie uległ większej zmianie układ sieci drogowej i kolejowej.
Im głębiej w przeszłość, tym podobny pomysł staje się trudniejszy do przeprowadzenia - temporalną granicę dla niego wyznacza najpewniej próg rewolucji przemysłowej, czyli z grubsza połowa XIX w. Przemieszczanie się na duże odległości w świecie epoki przedindustrialnej to już po prostu całkiem inna opowieść; opowieść rozgrywająca się wedle odmiennych reguł i w swoim niespiesznym tempie. Paradoks polega jednak na tym, że w czasach przedprzemysłowych również intensywnie podróżowano, rozwijała się turystyka, drukowano przewodniki, świadczono usługi transportowe i hotelarskie.
Jak sobie uzmysłowić ogrom tego historycznego doświadczenia? Oczywiście należy sięgnąć po odpowiednią książkę. Tak się składa, że ukazało się właśnie - po 42 latach - wznowienie znakomitej pracy Antoniego Mączaka „Życie codzienne w podróżach po Europie w XVI i XVII wieku”. Jest to rzecz, która, przy odrobinie empatii i wyobraźni, pozwala na wejście w skórę człowieka wędrującego europejskimi traktami w czasach reformacji bądź wojny trzydziestoletniej.
Książki takie jak „Życie codzienne w podróżach…” zawdzięczamy przełomowi w historiografii - odejściu od historii rozumianej jako dzieje polityczno-militarne z wyeksponowanymi postaciami wybitnych jednostek na rzecz historii gospodarczej, społecznej, etnohistorii czy mikrohistorii. Nurt ten, zapoczątkowany w latach 30. zeszłego wieku przez francuską szkołę „Annales”, postulował, by położyć nacisk na metody statystyczno-ilościowe i na podejścia badawcze zapożyczone z innych nauk społecznych (socjologii, ekonomii, psychologii, antropologii czy lingwistyki); miało to pozwolić (i pozwoliło) zarówno na uchwycenie procesów historycznego „długiego trwania” - długofalowych przemian gospodarczych i cywilizacyjnych, jak i na znaczące poszerzenie kąta widzenia historiografii (bo w „obiektywie” winny być dostrzegalne nie tylko elity, lecz także klasy ludowe bądź ludzie na różne sposoby wyklęci i zmarginalizowani).
Antoni Mączak (1928-2003) był jednym z najwybitniejszych polskich historyków nowożytności, specjalizował się w historii gospodarczej i w badaniu nieformalnych struktur władzy („Rządzący i rządzeni. Władza i społeczeństwo w Europie wczesnonowożytnej”, PIW 1986; „Klientela. Nieformalne systemy władzy w Polsce i Europie XVI-XVIII w.”, Semper 1994). Kwestią podróżowania zainteresował się w konsekwencji od strony ściśle ekonomicznej, jako że dane o cenach i standardach usług pozyskiwane z dzienników podróży mogły mieć zastosowanie analityczne. „Wydatki podróżnego w gospodzie, koszt artykułów spożywczych, zawierają w sobie wartość pracy potrzebnej do ich przetworzenia i zależą też w poważnym stopniu od obfitości i jakości usług” - pisał w jednym z artykułów (cytuję za Tomaszem Siewierskim, Antoni Mączak jako historyk podróży, „Przegląd Humanistyczny” 2011, nr 1). „Są więc miernikiem nie tylko cen towarów i siły roboczej, ale i ich podaży. Na przykład koszt noclegu pod Strasburgiem jest wyższy niż pod Łęczycą nie (tylko - red.) dlatego, że mięso jest tam droższe, ale także ponieważ standard usług jest wyższy - stół lepiej zastawiony, a zamiast słomy daje się cienką i czystą pościel itd. Dzięki temu koszt utrzymania podróżnego może się stać syntetycznym wskaźnikiem poziomu gospodarczego kraju, zwłaszcza że w omawianej epoce wielkie znaczenie miała przede wszystkim podaż towarów”.
Przywołuję tę wzmiankę, żeby pokazać, jakiego rodzaju technika myślenia stoi za „Życiem codziennym w podróżach…” - interesującej, drobiazgowej narracji wykorzystującej rozmaite źródła (pamiętniki, listy, rachunki, dokumenty podróżne, przepustki, przewodniki, rysunki etc.) towarzyszy tu nieustający namysł nad tym, w jaki sposób wykorzystać te dane systemowo, jak je ułożyć w pewien wzorzec. Tak właśnie jest zbudowana ta książka - od anegdoty ku uogólnieniu i z powrotem. Dzięki temu czytelnik, bawiąc się, dajmy na to, XVII-wiecznymi dowcipami na temat poziomu usług w gospodach (przykładowo: „Monsieur, podróżując, zamówił na kolację gęś. Gdy ją upieczono, powąchał i powiedział: «To śmierdzi». «O, nie - gospodarz na to - jestem pewien, że żyła jeszcze, kiedy pan tu zajechał». «Możliwe, ale zarżnięto ją, kiedy srała»”), nigdy nie gubi szerokiego kontekstu epoki, która ceniła sobie skatologiczne anegdoty równie wysoko, jak my żarty na tematy łóżkowe.
/>
Mączak pisze zarazem pięknie i rzeczowo. Ta rzeczowość sprawia, że dość łatwo uzmysłowić sobie wszystkie wyzwania, jakie stały przed potencjalnym wczesnonowożytnym podróżnym, który chciał - powiedzmy - udać się w interesach z Polski do Niderlandów albo odbywał młodzieńczy Grand Tour po Europie (anglosaski gap year - rok przerwy w okresie studiów, spożytkowywany na backpackerskie łazęgi po świecie - z tej właśnie tradycji się wywodzi). Każdy wędrowiec, czy to w sprawach zawodowych, czy to turystycznych, potrzebował środka transportu, miejsca noclegowego, wyżywienia, wymiany walut, takich czy innych zezwoleń, wreszcie - względnego poczucia bezpieczeństwa. Z pozoru to te same problemy, z jakimi i my się borykamy. Ale niezupełnie.
Drogi były wówczas często fatalne, a pojazdy kołowe wielce zawodne („W roku 1583 wyrusza (Stanisław) Reszka jako mentor-ochmistrz młodego Andrzeja Batorego (przyszłego kardynała, biskupa warmińskiego) przez Tyrol do Rzymu. Po raz pierwszy koło Berounu (na południowy zachód od Pragi) currus unus totus fractus est («jeden wóz cały się połamał»). Kupują nowy. Pod Nittenau w Bawarii łamią koła, w Landshut - wóz. W Monachium przystosowuje się wszystkie wozy do dróg górskich, jednak - jak się wkrótce okaże - bez większego powodzenia. Pod Partenkirchen trzeba wozy naprawiać ponownie, następnie tuż za Innsbruckiem w Matrei, w Sterzing, w Brixen i Hatzvan - codziennie”).
Brakowało też wyraźnych oznakowań głównych szlaków („Pojęcie «rozstajne drogi» zawierało w sobie ładunek wrażeń odmienny od tego, jaki dziś skłonni jesteśmy przypisać skrzyżowaniu oznakowanemu prawidłowo”). Gospoda - jeśli była (bo choćby w Polsce występowały przy traktach raczej nielicznie) - oferowała niejednokrotnie po prostu kupę siana przy koniach w stajni albo sublokatora we własnym łóżku; łóżka wynajmowano podwójnie na tyle często, że Mączak przytacza stosowne konwersacje w tej sprawie z popularnych w owym czasie rozmówek angielsko-francuskich („The Compleat French-Master for Ladies and Gentlemen”): „«Czy leżymy razem?»; «Uwielbiam leżeć osobno»; «Uwielbiam leżeć w towarzystwie (w wersji angielskiej obszerniej: uwielbiam mieć towarzysza w łóżku i leżeć we dwóch)»; «Pan jesteś kiepskim towarzyszem w łóżku (méchant coucheur; ill bed-fellow)»; «Nic pan nie robisz, tylko kopiesz»; «Ściągasz całą kołdrę»; «Całkiem nie mam kołdry»; «Pan masz moją poduszkę»; «Połóż pan głowę na podgłówku»”.
Wzdłuż uczęszczanych dróg, w lasach, czaili się bandyci. Zamykano miasta ze względu na nawracające epidemie. Higiena polegała w dużej mierze jedynie na moczeniu nóg. W różnych miejscach Europy trwały wojny, tworząc na okrągło armie wygłodniałych i wielce kłopotliwych maruderów w mundurach. W obiegu znajdowały się dziesiątki, jeśli nie setki rozmaitych typów monet, a wymiana bezgotówkowa wymagała czasu i cierpliwości. Bycie - nawet przejazdem - katolikiem w kraju protestanckim i protestantem w katolickim mogło człowiekowi ściągnąć na głowę poważne kłopoty. Zadziwia więc raczej nie to, że podróżowano, lecz to, że podróżowano mimo wszystko.
Nie sposób w krótkim tekście oddać bogactwa tej książki, dość powiedzieć, że nie skupia się ona tylko na samej, powiedzmy, technologii podróżowania, lecz także przygląda się uważnie celom podróżnych, dostrzegając w tym ludzkim tumulcie ferment, który ostatecznie doprowadził do rewolucji oświeceniowej: wielu wyprawiało się po naukę, modne było zwiedzanie bibliotek i kupowanie książek w podróży, ten ruch w interesie spowodował spontaniczne wytworzenie się swego rodzaju międzynarodówki humanistycznej, która - dzięki podróżom - zyskiwała nową perspektywę spojrzenia na ludzki gatunek: świecką i uniwersalistyczną.
Mączak przywołuje w tym miejscu postać pisarza, filozofa i zapalonego podróżnika Michela de Montaigne’a (1533-1592): „Można się zgodzić z hipotezą, że metoda przyjmowania obyczajów i gustów kraju, który się odwiedza, prowadziła Montaigne’a do konkluzji, że te obce ludy kierują się podobnym motywem dążenia do szczęścia, choć widzą je czasem w czym innym” - pisze. „Jak w końcu łatwo żyć odmiennym stylem, a zyskując znajomych i przyjaciół w podróży, odnajdywać w cudzoziemcach tę samą naturę ludzką”. Podróże kształcą - czyż nie?
Reklama
Reklama