W obliczu koszmarnej wojny, którą Rosja rozpętała w Ukrainie, warto pamiętać o każdym ludzkim życiu. I „Chołod” to robi – z wielką empatią

To w sumie zabawne, że jeden z najciekawszych pisarzy tworzących współcześnie w języku polskim nie uważa się za pisarza polskiego. Mowa, rzecz jasna, o Szczepanie Twardochu. Zabawne nie z tego powodu, że taka sytuacja oderwania jest rzadka w świecie - wręcz przeciwnie, w literaturach dużych języków zdarza się to powszechnie i nikogo to nie dziwi. Zabawne, bo nie jesteśmy do tego w Polsce przyzwyczajeni; bo powoduje to osobliwy dyskomfort, jakby zostało naruszone tabu. Twardoch - ze swoją silną osobowością i jednoznacznie śląską identyfikacją - wywołuje w polskich czytelnikach dziwne emocje. Niby swój, a obcy. A skoro obcy, to dlaczego pożycza sobie zabawki z naszej piaskownicy? I kto to w ogóle jest?
Twardochowi owo świadome umieszczenie się na zewnątrz pozwala na pewien kluczowy gest: otóż, będąc pisarzem śląskim, nie zaś polskim, nie musi - i nie chce - postępować zgodnie z kanonem nadwiślańskiego inteligenta, nie musi - i nie chce - brać udziału w stadnych zachowaniach polskiego środowiska literackiego. Za ten indyferentyzm grozi się Twardochowi paternalistycznym paluszkiem - ostatnio zrobił to choćby Przemysław Czapliński w raczej niemądrym tekście zamieszczonym w „Dwutygodniku” („Chołod is coming”, Dwutygodnik 348/22) - i zawsze przy takiej okazji powraca refren: „ale kiedyś był prawicowcem”. Problem w tym, że Twardoch - w latach młodzieńczych - nawet prawicowcem był kompletnie niepolskim. I jego śląskotożsamościowa ścieżka zerwania z ultramontańskim konserwatyzmem również była nietypowa z punktu widzenia Warszawy czy Krakowa.
Przyznaję - podśmiewałem się trochę z tych demonstracji męskiego stylu (por. np. „Sztuka życia dla mężczyzn”, poradnik napisany w 2013 r. przez Twardocha na spółkę z Przemysławem Bociągą), z tego Spitsbergenu, z tej strzelby na ramieniu, z tego całego samczo-survivalowego decorum właściwego Twardochowi, niemniej zaraz potem przypomniałem sobie, że wprawdzie nie posiadam nawet marynarki, ale póki starczyło sił i czasu, biegałem z plecakiem po rumuńskich górach. Czyli: przyganiał kocioł garnkowi. Teraz zresztą i tak muszę wszystko odszczekać, bo Twardochowi z jego polarniczych doświadczeń ułożyła się świetna książka.

Flow i rytm

„Chołod” - o nim mowa - jest trochę bratem bliźniakiem „Pokory” (Wyd. Literackie 2020), poprzedniej powieści Twardocha. Ale „Chołod” oraz „Pokora” to bliźniaki dwujajowe: główni bohaterowie - Konrad Widuch i Alois Pokora - przychodzą na świat na śląskiej prowincji pod koniec XIX w., potem zaś mają nawet potencjalnie okazję, by się spotkać w ogarniętym rewolucją Berlinie tuż po zakończeniu I wojny światowej (nie spotykają się), lecz ich dalsze losy są już całkiem odmienne. Pokora jest istotą uległą oraz stłamszoną, zawieszoną między śląskością, niemieckością a polskością. Widuch przeciwnie: to wcielony élan vital, człowiek czynu. Pokorę Historia rozdeptuje jak pluskwę. Widuch przed Historią ucieka.
Zacznijmy jednak od początku: „Chołod” ma klasyczną konstrukcję książki w książce. Otóż Szczepan Twardoch podczas samotnego pobytu na Spitsbergenie poznaje pewną żwawą norweską siedemdziesięciolatkę, która - również samotnie - żegluje jachtem po okolicznych wodach. Twardoch zgadza się z nią popłynąć, lecz parodniowy rejs zamienia się w wielotygodniową wyprawę, a to z racji tego, co Norweżka oferuje Twardochowi do przeczytania. Są to rękopiśmienne zapiski człowieka, który przedstawia się z rosyjska jako Konrad Wilgelmowicz Widuch, datowane na rok 1946, a sporządzone osobliwym idiolektem łączącym polszczyznę, ruszczyznę, niemczyznę, język śląski, rozmaite narzecza wschodniej Syberii (z pewnym dodatkiem ekstra). Widuch opowiada za pomocą własnego złożonego języka historię swojego skomplikowanego żywota.
ikona lupy />
Szczepan Twardoch, „Chołod”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022 / Materiały prasowe
Co to znaczy dla czytelnika? Czytelnik musi przełamać pewne przyzwyczajenia związane z normą językową. To ważna sprawa: w świecie Widucha to Widuch, człowiek wolny, decyduje, jak co się nazywa. Twardoch z kolei ma takie umiejętności rytmizacji i frazowania, że nader szybko zaczyna się wierzyć w to, co się czyta, tylko dlatego, że lektura sprawia nam kołyszącą przyjemność. Nie od dziś uważam, że owa hipnotyczność rytmu prozy to niecodzienna autorska kompetencja Twardocha. Nie wiem też, czy w pisanej dziś po polsku literaturze jest drugi autor z takim narracyjnym szwungiem. Bo autobiograficzna spowiedź Widucha to powieść pikarejska, autentyczna historia przygodowa, ogromnie miejscami zabawna. Trzeba podkreślić, że ów narracyjny flow, przeważnie nieobecny w polskiej prozie (rodzimemu prozaikowi z górnej półki po prostu nie wypada opowiadać ciekawie - z gruntu inaczej sprawy się mają choćby w literaturze anglojęzycznej, gdzie story wciąż pozostaje ważne), nie stanowi w tej książce problemu, lecz zaletę.
Widuch służy podczas wielkiej wojny w niemieckiej marynarce, potem, pełen wiary w społeczną sprawiedliwość, angażuje się w ruch komunistyczny i wyjeżdża do Związku Sowieckiego, gdzie bierze udział - naturalnie po stronie czerwonych - w wojnie domowej i nieudanym najeździe na świeżo odrodzoną II RP (opisy zetknięcia się sowieckich oddziałów z polską armią należą do najbardziej prowokacyjnych w „Chołodzie”). Na froncie poznaje kobietę życia, Sofie, także idealistycznie nastawioną komunistkę. Wraz z nadejściem stalinizmu zaczynają się kłopoty: Widuch z Sofie wyprowadzają się z Moskwy na daleką Północ, do Murmańska, by jako obcokrajowcy (Sofie jest Norweżką, Widuch - cholera wie kim) nie zwracać na siebie uwagi. Rodzi im się dwójka dzieci. Czystki roku 1937 docierają jednak również na Północ - w obliczu nieuniknionego aresztowania Widuch potajemnie odsyła żonę z córkami łodzią do względnie niedalekiej Norwegii. Nigdy się nie dowie, czy udało im się dopłynąć. Sam trafia do wschodniosyberyjskiego łagru. Po wielu latach ucieka z niego w okolicznościach, których tu nie wyjawię, bo są ważne dla fabuły. Udaje mu się przetrwać w tundrze. Udaje mu się ponadto wymknąć z łap Historii: spotyka bowiem mieszkańców Chołodu, osady nad Oceanem Arktycznym. Chołodzianie nie tylko nie wiedzą, co to Rosja i Stalin, lecz żyją tak, jakby wyjęto ich żywcem ze starożytności. Co pewnie zresztą jest prawdą - posługują się bowiem archaicznym językiem bałtosłowiańskim, którym (twierdzą jedni lingwiści, a inni im zaprzeczają) mówiono jakieś dwa tysiące lat temu, przed rozejściem się plemion słowiańskich i bałtyckich, gdzieś na terenach przeduralskiej Europy. Chołodzianie zatem są zapomnianym przez wszystkich reliktem - żyjącą na końcu świata grupką uciekinierów, którzy kultywują swoje tradycje (w dużej mierze, zauważa sarkastycznie Widuch, zapożyczone od okolicznych ludów Syberii). Zdecydowanie nie są to ludzie bez wad - choć jednak Widuch opisuje ich niekiedy z gryzącą ironią, to ironia ta przepełniona jest miłością. Można to czytać jako pochwałę izolacjonizmu w obliczu kulturowej presji, ale pewnie chodzi raczej o - satyrycznie sportretowaną - utopię, w której ktoś taki jak Widuch może się w pełni poczuć człowiekiem.

Wizja Rosji

Oczywiście, Twardoch to fatalista: a zatem czarne widmo Rosji wciąż widać na horyzoncie, nawet z Chołodu. „W Rosyi nikt nie jest wolny, nawet potężny komdyw albo komisarz, wy nie wiecie, co to komisarz albo komdyw, ale to nie ma znaczenia, nawet najpotężniejszy z ludzi w Rosyi niewolnik jest, gówno (...)” - tłumaczy Widuch nic nierozumiejącym Chołodzianom. „Bo jak Rosyja przyjdzie, to przyjdzie tak, że tu z waszego życia nic nie zostanie. Rosyja przyszła do Koriaków, Jukagirów, Czukczów, Kamczadalów i wszystkich ludów jak wy, co żyły i miały to nieszczęście stanąć na drodze jej puchnięciu, jej wzrostowi, i jak Rosyja przyszła do nich, i przeszła po nich, to nie zostało nic tylko gówno, po tem co pożarła, i została. Wy nie widzieli, jak oni żyją, tam, na południu, na Kamczatce, nad Bajkałem, a ja widział, co z nich zostaje, kiedy przychodzi Rosyja, półtrupy, a ich życie nie ma formy i sensu (...). Rosyja jak przychodzi, to przychodzi wielka, chociaż jej ludzie marni, słabi, ale przychodzi wielka i nie jest w stanie znieść obok siebie niczego, co nie jest Rosyją, więc wszystko w Rosyję zamienia, rozumiecie, w Rosyję, czyli w gówno. Żeby wszystko było takie same, jak to gówno”.
Ta wizja Rosji - i każdego innego imperium kolonialnego - jest wizją z gruntu antyludzką, demoniczną. Twardoch przeciwstawia jej swoją „opowieść antropologiczną” o Jukagirach, Czukczach, wreszcie o fikcyjnych Chołodcach. Nie idealizuje ich - ludzi ogólnie dość trudno idealizować - ale przypomina, że istnieli bądź mogli istnieć, że mieli swoje sny, legendy i bogów. I że lubili (przynajmniej Chołodcy) sobie popłakać. W obliczu koszmarnej wojny, jaką Rosja rozpętała w Ukrainie, warto pamiętać o każdym pojedynczym ludzkim życiu, o każdej duszy. I „Chołod” to robi - z wielką empatią. ©℗