Pisząc tę recenzję, czuję się trochę tak, jak mógłby się poczuć Krzysztof Kolumb, gdyby wstał z grobu, pojechał na lotnisko we Frankfurcie i zobaczył turystów w klapkach wsiadających do airbusów czy boeingów, ruszających w transatlantycką podróż, by po kilku godzinach wysiąść w Nowym Jorku, Chicago albo innym Cancun. Ewentualnie jak stary detergent patrzący na półkę z nowszymi markami środków do mycia naczyń. Ale po kolei...
Pisząc tę recenzję, czuję się trochę tak, jak mógłby się poczuć Krzysztof Kolumb, gdyby wstał z grobu, pojechał na lotnisko we Frankfurcie i zobaczył turystów w klapkach wsiadających do airbusów czy boeingów, ruszających w transatlantycką podróż, by po kilku godzinach wysiąść w Nowym Jorku, Chicago albo innym Cancun. Ewentualnie jak stary detergent patrzący na półkę z nowszymi markami środków do mycia naczyń. Ale po kolei...
Przyciągnął mnie podtytuł. „Pozdrowienia z późnego kapitalizmu” to trochę jak tajemny uścisk dłoni członków loży masońskiej. Widzisz go i myślisz sobie: „Aha, będzie to, co trzeba. Krytyka neoliberalizmu z lekką dozą cynicznej rezygnacji, że jest jak jest i inaczej być nie może. Przynajmniej dopóki istnieje kapitalizm, a ponieważ na horyzoncie nie widać alternatywy, to wiadomo... No, ale na pocieszenie będzie można sobie ponarzekać. A poza tym użytkownicy pojęcia «późny kapitalizm» powinni trzymać się razem”. Połknąłem przynętę.
Potem przyszły znaki ostrzegawcze. Wydawnictwo Znak, liberalny Kraków, czołowy zwycięzca neoliberalnego kapitalizmu. Aha, i oni wydają książkę o „późnym kapitalizmie”. No, to chyba już wiem, co to będzie za wygibas. Kolejna próba capitalismwashingu - takiego mycia sobie rączek przez środowiska budujące III RP za pomocą kapitalizmokrytycznych detergentów. Dzieje się to od lat. A w roli detergentów pojawiają się coraz to nowi autorzy. Ba, sam wśród nich kiedyś byłem.
No, ale skoro się człowiek już rozpędził, to nie może się cofnąć. Poza tym żyjemy w późnym kapitalizmie. Tu nie ma miejsca i czasu na napoczęte i niezmonetyzowane lektury. To się po prostu nie opłaca. Wziąłem więc Wiesławca Deluxe i doczytałem. I powiem wam, że nie żałuję.
Nie żałuję, bo autor ma talent: jego opowieści o przygodach z rynkiem pracy są wartkie i dowcipne. Szczerze mówiąc, to jest dużo lepsze od wielu - też dość ostatnio popularnych - reportaży o pracy. One są słuszne, jednak na dłuższą metę potwornie męczące. Nie powiem wam, które męczą najbardziej, bo jeszcze mi wypomnicie, że je tu i ówdzie pochwaliłem. Wiesławiec na ich tle jest lekki i nawet frywolny. Podoba mi się jego dystans i skłonność do autoironii. Przypomina mi momentami Hłaskę czy Głowackiego. Stawiam, że Wiesławiec (w końcu jesteśmy z jednego pokolenia) też się nimi zaczytywał. Mała próbka: „Porozmawialiśmy chwilę po niemiecku, dyrektor fabryki wydawał się niezwykle ukontentowany moim poziomem znajomości języka i zaproponował mi spotkanie nazajutrz w siedzibie firmy. (...) Z perspektywy czasu wydaje mi się, że w sektorze nowoczesnych usług dla biznesu w Polsce panuje ciągły niedobór pracowników z płynną znajomością niemieckiego, możesz być więc kompletnym debilem, a prędzej czy później i tak gdzieś cię wezmą”. Prawda, że ładne?
Cieszę się, że dziś arcygłównonurtowe wydawnictwa (jak Znak) puszczają w obieg książki o pracy w późnym kapitalizmie. Pozostaje jeszcze tylko mieć nadzieję, że liberalny mainstream coś z tych książek zrozumie. A Wiesławca pozdrawiam. Jak stary detergent młodszego kolegę detergenta. ©℗
Reklama
Reklama