Kisielizmy stanowiły jeden z elementów kodu, którym porozumiewała się inteligencja, niektóre weszły do języka codziennego. Sam Kisiel tłumaczył, że robił felietonowy „szum” z przekonania, że satyra i sprzeciw są koniecznym elementem narodowego życia.

W Warszawie upał jak ch...”. Felieton „Wyjechałem do Pragi”, w którym Stefan Kisielewski w żołnierskich słowach zrecenzował aurę w stolicy Polski, nie ukazał się drukiem. Kisielowi tym razem nie udało się zmylić cenzora. Funkcjonariusz (słusznie) wydedukował, że „ch...” nie jest reakcją na nękający warszawiaków tego lata tropikalny skwar, lecz środkiem stylistycznym uwypuklającym opisany w felietonie problem.

Kisielewski przyjechał do stolicy w celu załatwienia formalności związanych z wyjazdem na delegację do Pragi. Na miejscu okazało się jednak, że nie figuruje na liście gości. Próbując wyjaśnić zagadkę, niczym bohater Kafki antyszambruje więc po kolejnych urzędach, gdzie obficie „wyondulowane” zastępy niekompetentnych sekretarek odsyłają go z kwitkiem. W końcu zdesperowany Kisiel jedzie na warszawską Pragę, żeby ukoić zszarpane nerwy w jednej z tamtejszych spelunek przy wódce pitej pod raki w śmietanie. Tym tekstem większość czytelników mogła się rozkoszować dopiero w 1972 roku. Paryski „Editions du Dialogue” opublikował wtedy autorski wybór felietonów Kisielewskiego, który stał się podstawą niniejszej edycji, wydanej przez oficynę Prószyński i S-ka. „Wyjechałem do Pragi” to esencja stylu Kisiela. Autor „Sprzysiężenia” ogłaszał felietony na łamach „Tygodnika Powszechnego” w latach 1945– 1989 z przerwami (od 1953 do 1956 roku w związku z zawieszeniem wydawania pisma, w latach 1968–1971, kiedy trafił na indeks, oraz w czasie stanu wojennego).

Wielu czytelników zaczynało lekturę od tekstów Kisiela ukazujących się w cyklach: „Głową w ściany”, „Bez dogmatu”, „Pod włos”, „Łopata do głowy”, „Gwoździe w mózgu” i „Wołanie na puszczy”. Mawiał, że „mowa służy do ukrywania myśli”. Ukrywał myśli, bawiąc się tekstem, snując z pozoru niezwiązane z meritum narracje, garściami czerpał z polszczyzny potocznej, kolokwialnej, a czasami i brukowej. Znakomity felietonista i eseista Jan Gondowicz we wstępie nazywa metodę Kisiela rodzajem „melodyjnego szumu, w którym pływały igły niespodziewanych złośliwości”. Filtrowania szumowin od „kolnięć perfidnych aluzji”, czytania między wierszami nie trzeba było wtedy nikogo w Polsce uczyć. „Szum Kisiela – nieraz połowa tekstu – tworzył w felietonach przestrzeń ironiczną o lokalnie zniesionej grawitacji” – pisze Gondowicz. Był kolażem anegdot, powiedzonek i zakorzenionych w polszczyźnie, twórczo zmodyfikowanych bon motów. „Pies, co dużo szczeka, mało daje mleka”, „karawan jedzie dalej”, „tam dobrze, gdzie nas nie ma – powiedział Lenin”, „panie Józiu, z ręką pod kościół – jak mówiła do pewnego pana cnotliwa panna w ciemnym kinie” – cytatami z Kisiela żyła cała czytająca część Polski.

Kisielizmy stanowiły jeden z elementów kodu, którym porozumiewała się inteligencja, niektóre weszły do języka codziennego. Sam Kisiel tłumaczył, że robił felietonowy „szum” z przekonania, że satyra i sprzeciw są koniecznym elementem narodowego życia. „Bez tej przyprawy bigos narodowy nie będzie miał smaku” – napisał. Zawsze był zwolennikiem „legalnej opozycji”. „Opozycja bzykającego komara też jest opozycją” – mówił. Szkoda, że luminarze dzisiejszej publicystyki zamiast bzykać, wolą ryczeć i ujadać.

Felietony, tom 2 | Stefan Kisielewski | Prószyński i S-ka 2013 | Recenzja: Cezary Polak | Ocena: 5 / 6