Nowy przekład „Trzech muszkieterów” Aleksandra Dumasa to dobra okazja, by przypomnieć sobie jedną z najbardziej wpływowych powieści w dziejach

Niewiele jest na świecie książek, które znają (albo im się wydaje, że znają) praktycznie wszyscy – nawet jeśli ich nie czytali. Przynajmniej w tym sensie „Trzej muszkieterowie” Aleksandra Dumasa nie ustępują Staremu i Nowemu Testamentowi. Skoro więc wszyscy znają przygody narwanego gaskońskiego młodzieńca i jego trzech przyjaciół, trudno nawet rozprawiać o treści tej historii – liczą się za to osobiste odczucia i skojarzenia. W moim przypadku „Trzej muszkieterowie” przywołują wspomnienie koszmarnej anginy, jednej z wielu, które dopadały mnie w dzieciństwie. Mam siedem, może osiem lat, dobiega właśnie kresu optymistyczny karnawał „Solidarności”, a ja siedzę pod kołdrą, pocę się jak mysz i zawzięcie czytam książkę Dumasa. Niewiele z niej rozumiem, niczego nie wiem o XVII-wiecznej Francji, hugenotach, kardynale Richelieu i romansach królowej Anny Austriaczki, ale czytam, bo za wszelką cenę muszę się dowiedzieć, co będzie na następnej stronie.

Po latach na to wspomnienie nakłada mi się piosenka z radzieckiej ekranizacji „Trzech muszkieterów”. Nawet teraz, przy lekturze nowego przekładu Janiny i Krzysztofa Błońskich, nieustannie słyszę w tle „Pora, pora, poradujemsja na swojom wieku”, bohaterowie mają twarze rosyjskich aktorów, biegają po Lwowie (który udawał Paryż), a w pewnym momencie nawet jadą stępa po asfalcie, co ani wtedy, ani dziś mi nie przeszkadza. Książka Dumasa jest bowiem matką założycielką popkultury – niejedyną, bo popkultura miała wiele matek i ojców, ale z pewnością zaliczyć ją trzeba do tych najważniejszych. Jej nieprzemijająca siła polega właśnie na scenograficznej i narracyjnej umowności. Z jednej strony, naturalnie, da się ją czytać jako powieść historyczną opartą po części na autentycznych relacjach z epoki (nawet każdy z muszkieterów miał swój rzeczywisty pierwowzór), wiernie oddającą klimat politycznej rywalizacji na dworze Ludwika XIII, słodkie życie ówczesnej klasy rycersko- próżniaczej i łatwość, z jaką można było stracić życie, pojedynkując się pod byle pretekstem. Z drugiej strony zaś te szczegóły nie są w zasadzie potrzebne, by można było się cieszyć przygodową i miłosną intrygą, która stała się wzorcem dla tysięcy, a może i dziesiątek tysięcy podobnych historii – ze stosunkowo świeżych weźmy choćby trylogię husycką Andrzeja Sapkowskiego: młody Reynmar von Bielau to skóra zdarta żywcem (choć pomysłowo i zabawnie) z d’Artagnana.

Nowoczesny przekład Błońskich pozwala skupić się na „Trzech muszkieterach” jako źródle, z którego czerpali i Henryk Sienkiewicz, i amerykańskie komiksy o superbohaterach, i nowoczesna powieść szpiegowska. Dumas nie tylko usystematyzował technikę opowiadania o przygodach i spiskach, lecz także tchnął życie w – klasyczną z naszego punktu widzenia – typologię bohaterów literackich, zwłaszcza tych spod ciemnej gwiazdy, by wymienić dla przykładu wpływowego i cynicznego polityka (Richelieu), sadystycznego fachmana od czarnej roboty (Rochefort) czy przebiegłą femme fatale (Milady). „Trzej muszkieterowie”, i to się czuje w lekturze, powstawali jako powieść w odcinkach – po raz pierwszy książka ujrzała światło dzienne w gazecie „Le Siecle”, po kawałku, od marca do lipca 1844 roku. Stosując pewne uproszczenie, można więc zauważyć, że okazała się – na spółkę z „Klubem Pickwicka” Karola Dickensa i „Tajemnicami Paryża” Eugeniusza Sue – nobliwym przodkiem telewizyjnych seriali. Zwłaszcza że każdy kolejny rozdział kończy się efektownym cliffhangerem. Aleksander Dumas był przy okazji prekursorem również pod tym względem, że jego pisarstwo miało charakter niemal przemysłowy – nie tylko dlatego, że dorobek francuskiego prozaika i dramaturga szacuje się na około 100 tysięcy stron, lecz również z tej przyczyny, że zwykł zatrudniać podwykonawców. Najbardziej znanym z nich był Auguste Maquet, który współpracował z Dumasem zarówno przy „Trzech muszkieterach”, jak i przy „Hrabim Monte Christo” (ujmując rzecz ogólnie, Maquet projektował, Dumas dawał szlif, polor i dialogi), a potem procesował się ze swoim szefem o dodanie własnego nazwiska na okładkach, lecz zdołał wydusić jedynie wyższe honorarium.

Wydany u nas niedawno „Czarny hrabia” Toma Reissa, brawurowa biografia ojca Aleksandra Dumasa, wybitnego wojskowego, ciemnoskórego potomka haitańskiej niewolnicy i francuskiego arystokraty, rzuca światło na niebywałą pracowitość i ambicję jego syna. Mając domieszkę afrykańskiej krwi, Dumas, choć z pochodzenia szlachcic, musiał się starać w dwójnasób. Zachowywał wszelako w tej kwestii zdrowy dystans – słynna jest odpowiedź, jakiej udzielił pewnemu człowiekowi kpiącemu z jego pochodzenia: „Ależ oczywiście. Mój ojciec był Mulatem, mój dziadek był Murzynem, a mój pradziadek był małpą. Ale proszę zauważyć, drogi panie, że historia mojej rodziny zaczyna się tam, gdzie kończy się historia pańskiej”. Zaiste, imienia ani nazwiska oponenta nie zachowano w pamięci.