Można narzekać, że „Pocałuj mnie” to film pełen dłużyzn, niespójności i nużącej monotonii. A jednak przepiękne zdjęcia, chłodny skandynawski klimat i świetna muzyka Marca Collina sprawiają, że jakaś magnetyczna siła przyciąga nas do ekranu.

Przywykliśmy oczekiwać od skandynawskiego kina pewnej dozy spleenu i depresyjnej aury. Film szwedzkiej reżyserki Alexandry- -Therese Keining nie zawiedzie tych oczekiwań. Jej „Pocałuj mnie” ma w sobie coś z ciągnących się w nieskończoność Bergmanowskich opowieści, miejscami przywodzi namyśl jednostajność i monotonię „Melancholii” von Triera. Minie trochę czasu, zanim zorientujemy się, w jakim kierunku zmierza fabuła. Film z początku zdaje się dramatem rodzinnym, potem psychologicznym studium rozpadu relacji, opowieścią o poszukiwaniu seksualnej tożsamości, w końcu – namiętną historią miłosną.

W gruncie rzeczy jest o wszystkim naraz. Mamy dwie bohaterki: wycofaną i introwertyczną Mię, która szykuje się do ślubu ze swoim wieloletnim partnerem, i tajemniczą singielkę – Fridę. Kobiety poznają się na hucznych zaręczynach swoich rodziców (ojciec Mii wkrótce ma poślubić matkę Fridy). Z pozoru zdają się krańcowo różne, ale w miarę jak obserwujemy bohaterów, odkrywamy, że pod fasadą ich poukładanego życia kryje się sporo rys i pęknięć. Nikt nie jest tym, za kogo moglibyśmy go wziąć w kilku pierwszych scenach. Ostatecznie Mia i Frida nawiążą romans, a to będzie wymagało przewartościowania własnych relacji nie tylko przez nie same, lecz także najbliższych. Można narzekać, że „Pocałuj mnie” to film pełen dłużyzn, niespójności i nużącej monotonii. A jednak przepiękne zdjęcia, chłodny skandynawski klimat i świetna muzyka Marca Collina sprawiają, że jakaś magnetyczna siła przyciąga nas do ekranu.

Pocałuj mnie | Szwecja 2011 | reżyseria: Alexandra-Therese Keining | dystrybucja: Solopan | czas: 105 min | Recenzja: Malwina Wapińska | Ocena: 4 / 6