Każdy film to dzieło zespołowe. Tylko razem możemy stworzyć coś organicznego – mówi wybitny brytyjski reżyser Mike Leigh

Na czym polega dla pana proces, jakim jest tworzenie filmu?

Zaczyna się od nastroju, wyobrażenia na jakiś temat, czasem od obrazu. Potem wszystko tworzy się z kombinacji czasu, miejsca, relacji między postaciami, doświadczeń aktorów i moich. Wiem, że brzmi to mgliście, ale trudno jest być konkretnym w tej kwestii. Gdybyśmy chcieli, żeby na ścianie przed nami powstał obraz, wynajęlibyśmy artystę, żeby to wykonał, i powiedzieli mu: „Możesz zrobić, cokolwiek zechcesz. Masz czas do Bożego Narodzenia i dostajesz na to 700 dolarów”. Może zrobić, cokolwiek chce, ale to, że obraz ma być w konkretnym miejscu, bardzo określa jego przyszłą pracę, pomaga zdefiniować jej ramę. Podobnie jest z moją pracą nad filmami: częściowo chodzi o to, jak dużo mam zrobić, w jakim czasie, ale też o możliwości i charaktery moich współpracowników. Bywa też tak, że film rodzi się długo, zanim ktokolwiek poza mną może o tym wiedzieć. Dwa wśród moich filmów dojrzewały w ten właśnie sposób. „Sekrety i kłamstwa”, do których zrobienia skłoniły mnie historie z mojej rodziny, oraz „Vera Drake”, bo mam wystarczająco dużo lat, żeby pamiętać, jak to było, zanim w Wielkiej Brytanii zostało ustanowione prawo dotyczące legalnej aborcji. Dlatego chciałem opowiedzieć o tym, co się działo wcześniej. Niezależnie od tego, jak długo temat żyje w mojej głowie, podróż, którą jest praca nad filmem, to za każdym razem odkrywanie, czym ten film właściwie jest.

Brzmi to jak opis pracy pisarza.

Albo rzeźbiarza, kompozytora, malarza. Tylko że film bywa też przemysłem, a wtedy istnieje nie tylko w głowach reżyserów, lecz także producentów – w dodatku zanim ktokolwiek zabierze się za kręcenie go. A wczesne kino było kreatywną przygodą, naprawdę. Reżyser wchodził na plan i zastanawiał się, co takiego się dziś wydarzy. Tak właśnie chcę pracować, dlatego unikam Hollywood.

Czego pan szuka w aktorach?

Przede wszystkim jakiegoś rodzaju pewności siebie. W związku z moim sposobem pracy nie mogę tworzyć filmu z aktorami, którzy oczekują, że na samym początku opowiem im dokładnie, co się wydarzy. Muszą oczywiście świetnie grać, co oznacza umiejętność bycia prawdziwym. Ale nie mogą bazować wyłącznie na własnych charakterach w narcystyczny sposób. Muszą być inteligentni, a nie wszyscy aktorzy są, jak zapewne pani wie. I muszą mieć poczucie humoru, co również nie zdarza się tak często. Powinni też mieć wyczucie językowe, wrażliwość na to, jak wiele charakteru da się zawrzeć w sposobie mówienia. Muszą też bez bólu przyjąć, że u mnie należą do zespołu.

Jaka jest ich rola w procesie, o którym opowiedział pan na początku?

Wiem, że aktorzy improwizują, ale co panu dają? Zanim zaczniemy wspólną, zespołową drogę, z każdym aktorem pracuję indywidualnie, osobno. To są bardzo prywatne spotkania, na których dokładnie omawiamy emocje postaci. Potem ja sam zestawiam różne charaktery, ustawiam je w relacjach. Mamy bardzo długi czas prób, podczas których te postaci ścierają się ze sobą. Oczywiście aktorzy doskonale potrafią wychodzić z ról – informacje o tym, że na planach moich filmów jest odwrotnie, są legendami. Dopuszczam zaistnienie między bohaterami relacji, których wcześniej nie przewidziałem. Aktorzy sami bowiem wykonują ogromną pracę, samodzielnie tworząc swoje postaci – w najdrobniejszych szczegółach, notując wydarzenia, które ukształtowały te charaktery. I przychodzą z tym do mnie, na plan. Cały ten zestaw działań sprawia, że możemy stworzyć coś organicznego. Moja praca polega na formowaniu tego czegoś w spójną rzeczywistość.

Łatwo jest pracować w ten sposób w Wielkiej Brytanii?

Nie, bardzo trudno.

Nawet jeśli jest się Mikiem Leigh?

To nie ma znaczenia. Nie ma też większego znaczenia, czy to się dzieje w Wielkiej Brytanii, czy gdziekolwiek indziej. Właśnie skończyliśmy pracę nad kostiumowym filmem o Williamie Turnerze, ale nie dostaliśmy wystarczająco dużo pieniędzy, żeby zrobić to tak, jak chciałem. Nie mogliśmy przenieść planu do Wenecji ani nigdzie do Europy, gdzie powinniśmy. Oczywiście, gdybym zatrudnił Johnny’ego Deppa, miałbym mnóstwo pieniędzy. Ale miałbym też na głowie producentów, którzy mówiliby, co mam robić, a tego nie chcę.