Do polskich kin wchodzi właśnie „Baranek Shaun”, kolejna animacja ze studia Aardman, w którym animatorzy pracują, używając tradycyjnych metod i narzędzi

Ręcznie malowane tła i rysunki oraz poklatkowo animowane plastelinowe kukiełki stały się znakiem rozpoznawczym firmy. Opierając się najnowszym zdobyczom techniki, pracownicy popularnego studia uprawiają skuteczną partyzantkę. Nic dziwnego, że fanami ich produkcji są i rodacy z Wielkiej Brytanii, i zagraniczni widzowie, do grona których zalicza się nawet sam Hayao Miyazaki.

Najlepsze animacje ostatnich dwóch dekad? „Toy Story”, „Shrek”, „Epoka lodowcowa”, „Potwory i spółka”, „Madagaskar”, „Wallace i Gromit”, „Uciekające kurczaki”. Czym różnią się dwie ostatnie od pozostałych? Choćby tym, że w nosie mają przypodobywanie się publiczności. Pracownicy hollywoodzkich studiów, takich jak Pixar czy DreamWorks, ciągle zachodzą w głowę nad tym, jak pogodzić grupy odbiorców stanowiące dwa osobne targety: dzieci i ich rodziców. Najczęściej stawia się na zróżnicowany humor: bawiące młodych gagi i pełen odniesień do polityki oraz dzieł kultury humor słowny przeznaczony dla dorosłych. Inaczej jest z produkcjami brytyjskiego studia Aardman, w których humor jest na tyle absurdalny, że nawet po wielokrotnym obejrzeniu się nie nudzi.

Kultowi stali się zwłaszcza ci bohaterowie, którzy nie posiedli zdolności słownego komunikowania się. Tak jest nie tylko z tytułowym barankiem z najnowszego filmu studia, ale przede wszystkim z Gromitem, psim bohaterem serii „Wallace i Gromit”. Chociaż zwierzak jest bystrzejszy od swojego pana, trwa przy nim dzielnie, ratując go przed konsekwencjami jego kolejnych szalonych pomysłów. Wallace jest bowiem wynalazcą, dla którego wykonanie ubierającego go robota, maszyny przygotowującej śniadanie i ulubioną kawę czy też rakiety, przy pomocy której można odbyć podróż na Księżyc, to pikuś.

Wallace i Gromit zadebiutowali w kanale 4 brytyjskiej telewizji w 1989 roku w 23-minutowym filmie „Podróż na Księżyc”. Prace nad nim trwały latami, co jest efektem czasochłonnej metody poklatkowej (mówi się, że jedna sekunda filmu zajmuje animatorowi jeden dzień pracy) oraz perfekcjonizmu Nicka Parka, ojca obu bohaterów, dziś już mającego na koncie cztery Oscary za swoje animowane produkcje.

W połowie lat 80. XX wieku Park przygotowywał się do obrony magisterki, którą miał być film o Wallasie i Gromicie. Jednak poprawiając swoją pracę w nieskończoność, doszedł do wniosku, że sam nigdy nie osiągnie zadawalającego efektu. Wtedy do akcji wkroczyło studio Aardman, w którym po komercyjnym sukcesie „Podróży…” Parker został zatrudniony na stałe. Dzięki dochodom z tego filmu animatorzy mogli sobie pozwolić także na szybszą pracę przy kolejnych dziełach. To dlatego już w 1993 roku były gotowe „Wściekłe gacie”, a ledwie dwa lata później „Golenie owiec” (oba nagrodzone Oscarem).

Trwa ładowanie wpisu

Statuetki Akademii, kolejne nagrody na światowej klasy przeglądach i festiwalach, a także wielka popularność wykreowanych bohaterów przełożyły się na zainteresowanie hollywoodzkich wytwórni animatorem studia Aardman. Ten jednak nie był zainteresowany transferem Wallace’a i Gromita za ocean – zapragnął raczej zrobić sobie od nich przerwę, która trwała dekadę. Podpisawszy umowę ze studiem DreamWorks, Park razem z kolegami skupili się na przygotowaniu filmu pełnometrażowego. W efekcie pięcioletniej pracy powstały „Uciekające kurczaki”, które wywołały spory niepokój u włodarzy nastawionej na efekty komputerowe konkurencji. Okazało się bowiem, że animacja poklatkowa wciąż znajduje swoją widownię, a wysiłek, jaki włożono w powstanie dzieła (w 85-minutowym filmie nie ma ani jednego elementu przygotowanego za pomocą komputera), wprawił w zachwyt krytyków. Mimo że „Kurczaki” nie dostały nawet nominacji do Oscara, po dziś dzień uchodzą za formalny majstersztyk.

Statuetkę Akademii otrzymało za to kolejne dzieło, również powstałe we współpracy brytyjskiej wytwórni z DreamWorks. „Wallace i Gromit: Klątwa królika” nie miał jednak tej siły oddziaływania co wcześniejsze animacje z parą tytułowych bohaterów. W tym długometrażowym filmie śmiało korzystano już z efektów komputerowych, wymazując ślady wgnieceń w plastelinie i dodając wykreowane sceny, w których bohaterowie wykonują akrobacje w powietrzu. Mało porywający wynik kasowy filmu – wespół z jeszcze niższymi przychodami „Spłukanych”, kolejnego projektu Aarmand robionego razem z Amerykanami – spowodował, że DreamWorks i Brytyjczycy postanowili się rozstać, chociaż ich kolejny wspólny projekt, jakim mieli być „Krudowie”, był już w fazie developmentu.

Park nie żałował rozwodu z wytwórnią. W krótkim czasie podpisał bowiem trzyletni kontrakt z Sony, przedłużony w 2010 roku. Jego rodacy i koledzy ze studia – Sarah Smith i Peter Lord – wykreowali najbardziej nowoczesne pod kątem technologii projekty studia – „Artur ratuje Gwiazdkę” (2011) i „Piratów” (2012), które powstały w 3D. Filmy nie osiągnęły spektakularnego sukcesu.

Nic dziwnego, że Park (już tylko jako producent, rzadziej scenarzysta) powrócił do kury znoszącej złote jajka i zajął się przygotowaniem nowych obrazów z Wallace’em i Gromitem, a także barankiem Shaunem, jednym z drugoplanowych bohaterów „Wściekłych gaci”. Temu ostatniemu poświęcony był telewizyjny serial, a teraz wchodzący na nasze ekrany „Baranek Shaun”, który promują globalni partnerzy, największe sieci TV: indonezyjska MNC, Seena dla Afryki Północnej, LDI w Izraelu, TFC w Japonii, TLC we Włoszech i Max Licensing na Tajwanie oraz w Hongkongu i MBC na Bliskim Wschodzie. Jeśli dodamy do tego, że w animacji tej powracają najlepsze cechy produkcji wytwórni Aarmanda: absurdalny humor, pieczołowicie wykonana animacja i wyraziści bohaterowie, wyda się oczywiste, że Shaun ma szansę na co najmniej tyle samo filmów co Wallace i Gromit. I co najmniej tyle samo Oscarów.