Zrealizowany w westernowej konwencji – z obowiązkowym finałowym pojedynkiem Dobrego i Złego – „Snajper” to film arcyamerykański

W Stanach Zjednoczonych najnowszy film Clinta Eastwooda stał się tematem gorącego politycznego sporu, ale sam reżyser od kontrowersji się dystansuje. Dla niego „Snajper” to okazja do opowiedzenia, jak wojna wpływa na życie jednostki. I to konkretnego żołnierza – podstawą scenariusza były bowiem wspomnienia Chrisa Kyle’a, najskuteczniejszego snajpera w historii Navy SEALs.

Książka stała się bestsellerem, a Kyle zdobył międzynarodową sławę. Promując autobiografię odwiedził nawet Polskę. Już w czasie przygotowań do realizacji filmu zginął z ręki niezrównoważonego weterana wojennego. Tragiczny epilog dopisał do życiorysu Kyle’a nowe znaczenia, być może wielu entuzjastom kazał jeszcze raz przemyśleć jego filozofię. Snajper – jak sam pisał – miał do końca czyste sumienie: „Nie poświęcam wiele czasu na filozofowanie o zabijaniu (…) Kiedy Bóg postawi mi przed oczami popełnione przeze mnie grzechy, nie sądzę, by znalazło się wśród nich zabicie choćby jednego człowieka w czasie wojny. Każdy, którego zastrzeliłem, był zły. Wszyscy oni zasłużyli na śmierć”. Lektura jego wspomnień bywa fascynująca, ale jeszcze częściej przeraża.

Eastwood w swoim filmie akcenty rozkłada inaczej. Nieprzypadkowo w filmie pierwszymi ofiarami snajpera są kobieta i kilkuletni chłopiec. Wojna w „Snajperze” nie jest zero-jedynkowa jak w autobiografii Kyle’a. Ale jednocześnie twórca „Bez przebaczenia” nie realizuje antywojennego manifestu. W ogóle nie ocenia, czy decyzja o militarnej interwencji Stanów Zjednoczonych w Iraku była słuszna, czy nie. Pokazuje wojnę z perspektywy jednego z jej uczestników, prostego chłopaka z Teksasu, który – wstrząśnięty widokiem walących się wież World Trade Center – zaciągnął się do armii. Kyle patrzy na wojnę dość bezrefleksyjnie: zabija wrogów, bo tak trzeba. Bo inaczej „banda dzikusów” dopadnie jego przyjaciół i rodzinę. Jeśli czegoś żałuje, to tego, że nie udało mu się ocalić wszystkich kumpli.

Zrealizowany w westernowej konwencji – z obowiązkowym finałowym pojedynkiem Dobrego i Złego – „Snajper” to film arcyamerykański, bezpieczny, chwilami wręcz zachowawczy – tym bardziej że nad produkcją czuwała wdowa po Kyle’u, pilnując, by co bardziej kontrowersyjne fragmenty jego biografii z ostatecznej wersji opowieści wypadły. To przede wszystkim hołd złożony weteranom irackiej wojny i ich poległym towarzyszom broni. Jednak wbrew oskarżeniom części amerykańskich krytyków „Snajper” nie jest wyłącznie propagandową agitką. Eastwood pilnował, by nie zmienić go w hagiografię. Kyle – w świetnej, zniuansowanej interpretacji Bradleya Coopera – z pełnego wiary w swoją misję chłopaka zamienia się w człowieka uzależnionego od wojny i adrenaliny. Za swoje zaangażowanie, za przerażający w swojej bezduszności rekord snajperskich trafień, będzie musiał zapłacić olbrzymią cenę. „Kiedy byłem młody, chciałem zostać żołnierzem, ale zastanawiałem się: co czułbym, gdybym kogoś zabił? Teraz to wiem. To nic takiego”, pisał w swoich wspomnieniach Kyle. Na szczęście Eastwood i Cooper, realizując „Snajpera” wykazali więcej empatii.

Snajper | USA 2014 | reżyseria: Clint Eastwood | dystrybucja: Warner Bros | czas: 132 min | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 4 / 6