Wchodzący na nasze ekrany „Biały bóg” to największy sukces w dotychczasowej karierze Kornéla Mundruczó.
Filmy Mundruczó nie mają w sobie surrealistycznego poczucia humoru Györgya Pálfiego ani wizualnej poezji Béli Tarra. Twórca „Delty” należy jednak do najważniejszych twórców współczesnego węgierskiego kina. „Biały bóg”, osobliwe połączenie kina familijnego, horroru i politycznego manifestu, został uznany za najlepszy film canneńskiego przeglądu Un Certain Regard. Sekcja, w której dawniej triumfowali między innymi Kim Ki-duk czy Giorgios Lanthimos, jest uznawana za bezpośrednie zaplecze prestiżowego konkursu głównego.
Siłę Mundruczó stanowi demonstrowana od początku kariery wszechstronność. Węgier zaczynał jako aktor współpracujący m.in. z legendarnym reżyserem Miklósem Jancsó, któremu po latach zadedykował „Białego boga”. Bardzo szybko stanął po drugiej stronie kamery, a także spróbował swoich sił w świecie teatru. Wyreżyserowane przez Mundruczó spektakle regularnie zdobywają nagrody na polskich festiwalach, a kilka z nich powstało nawet na zamówienie TR Warszawa.
Karierę twórcy filmowego Węgier rozpoczął od zrealizowania serii krótkich metraży. Jeden z nich, „Afta” z 2000 roku, zapewnił mu ogólnoświatowy rozgłos. Niedługo później niespełna półgodzinny film stał się podstawą pełnometrażowego debiutu reżysera zatytułowanego „Kilka pogodnych dni”. Tytułem w pełni reprezentującym unikalny styl Mundruczó okazała się jednak dopiero „Joanna” z 2005 roku. Wariacja na temat postaci Joanny d’Arc zdradziła zamiłowanie reżysera do reinterpretowania klasycznych motywów europejskiej kultury. Utrzymanie fabuły w konwencji musicalu stanowiło natomiast świadectwo reżyserskiej dezynwoltury i sprawności w żonglerce gatunkami.
Zrealizowana niedługo później „Delta” – opowieść o kazirodczym uczuciu łączącym bohaterów żyjących na węgierskiej prowincji – stawiała prowokacyjne pytania o granice wolności i tolerancji. Podobne zagadnienia powróciły także we „Frankensteinie – łagodnym potworze”. Wątki z powieści Mary Shelley zainspirowały Mundruczó do autotematycznej medytacji o reżyserze filmowym, który żyje w przekonaniu, że tworzenie sztuki pozwala sytuować mu się ponad prawem i moralnością.
„Frankenstein...” zdradza wiele podobieństw z „Białym bogiem”. Oba filmy pesymistycznie diagnozują kondycję współczesnego człowieka będącego tytułowym łagodnym potworem albo słabnącym demiurgiem tracącym kontrolę nad rzeczywistością. Najnowsze dokonania węgierskiego twórcy stanowią także refleksję nad naturą zła, które nie ma w sobie nic metafizycznego ani demonicznego. Wyzuty z uczuć syn reżysera z „Frankensteina” i horda bezpańskich psów z „Białego boga” swoim nagannym zachowaniem reagują po prostu na doznane uprzednio krzywdy.
Nowy film Mundruczó jest drapieżny, bolesny i chwyta za gardło. Jako pierwszy tytuł w dorobku reżysera zdradza tak jawne zaangażowanie polityczne. W wielu recenzjach bywa interpretowany jako alegoryczna pocztówka z kraju naznaczonego przez rodzący się autorytaryzm. Okrutne traktowanie bezpańskich psów stanowiłoby w tej sytuacji metaforę szalejącej na Węgrzech ksenofobii i coraz wyraźniejszego ograniczania praw mniejszości.
W „Białym bogu” przyglądamy się losom Hagena – sympatycznego czworonoga, który wiedzie beztroskie życie u boku kochającej go dziewczynki. Idylla dobiega końca, gdy psa pozbywa się z domu ojciec bohaterki – człowiek na pozór kulturalny, lecz w rzeczywistości okrutny, antypatyczny i podszyty kompleksami. Przypominająca początkowo współczesną baśń historia – zgodnie z charakterystycznym stylem Mundruczó – skręca w zupełnie niespodziewane rejony. Zamiast cierpliwie oczekiwać na powrót do właścicielki, pod wpływem kolejnych wydarzeń Hagen zamienia się z poczciwego pupila w dyszącą żądzą zemsty bestię.
Sceny, gdy horda psów przemieszcza się przez wyludniony Budapeszt, zaskakują niespotykanym dotychczas u Mundruczó rozmachem. Widać w nich ślady fascynacji „Obcym”, „Łowcą androidów” i innymi hollywoodzkimi hitami, które przyszły reżyser nałogowo pochłaniał jako mieszkaniec komunistycznej węgierskiej prowincji. Tak jak tamte tytuły „Biały bóg” nosi znamiona filmu przestrogi. Choć Mundruczó darzy sympatią portretowanych outsiderów, nie ma złudzeń co do tragicznych konsekwencji sprowokowanej przez nich rewolucji. Trudno oprzeć się wrażeniu, że „Biały bóg”, choć mocno zanurzony w węgierskiej rzeczywistości, zdradza także niepokojący uniwersalizm. W dobie rosnących nierówności społecznych i coraz większej popularności skrajnej w całej Europie prawicy widmo napędzanego gniewem i frustracją buntu mas wydaje się realniejsze niż kiedykolwiek. Czas pokaże, czy po latach „Biały bóg” będzie kojarzył nam się wyłącznie z efektowną fantazją, czy z niesłusznie zignorowanym proroctwem.