Irańska aktorka Golshifteh Farahani opowiada o sensie życia, zmaganiach z rutyną i upływem czasu oraz pracy z Jimem Jarmuschem na planie „Patersona”.
Mało znana aktorka z Iranu dostaje rolę w filmie Jima Jarmuscha. Jak pani to zrobiła?
Nie umiem sobie odpowiedzieć na to pytanie, tak samo jak na pytanie o sens naszego życia, o to, skąd pochodzimy, i co było przed Wielkim Wybuchem. Prawdę mówiąc, wciąż nie mogę w to uwierzyć. Mam 33 lata i mogę dzięki temu powiedzieć, że spełniło się marzenie mojego życia.
Dlaczego aż tak bardzo chciała pani zagrać w jego filmie?
Uczyłam się jego nazwiska, gdy miałam 12 lat. Powiedzenie, że moim ulubionym reżyserem jest Jim Jarmusch, było moim popisowym numerem w tamtym wieku. Proszę tak nie patrzeć, nie żartuję! Wymówienie jego nazwiska sprawia Irańczykom problem! Kiedyś zachwycił mnie pierwszy epizod „Kawy i papierosów”, długo przed tym, gdy Jarmusch wykorzystał go w wersji pełnometrażowej. Potem „Truposz”, „Ghost Dog”, „Tylko kochankowie przeżyją”. Każdy kolejny film był dla mnie jak prezent.
Co w nich takiego wyjątkowego?
Filozofia Jima, sposób, w jaki mówi o prawdziwym sensie życia, chwili obecnej, dlaczego nie potrafimy się nią cieszyć. Nie mam żadnego przywiązania do filmów, które tworzę, natychmiast o nich zapominam. Jednak kiedy obejrzałam ,,Patersona”, nie mogłam uwierzyć własnym oczom, jak przepełniony jest pięknem, zrozumieniem, humanizmem. Jak w bezpretensjonalny i niewymuszony sposób dotyka najczulszych miejsc we mnie. Niektórzy ludzie próbują robić filmy o sferze duchowej, ale kompletnie im to nie wychodzi. A Jim robi to jakby mimochodem. Kiedy czytałam scenariusz, nie odkryłam w nim niczego specjalnego. Wydawało mi się, że nic się w nim nie dzieje. Szczerze mówiąc, przeszło mi nawet przez myśl, że zagram w najgorszym jego filmie (śmiech). Ale gdy zaczęliśmy zdjęcia, wiedziałam już, że efekt będzie spektakularny. Jim jest jak Michał Anioł – wielu próbuje tworzyć tak jak on, ale jego styl jest niepowtarzalny. Jest coś głębokiego w jego życiowej filozofii.
Jak ta filozofia wygląda?
Wierzy – ja zresztą też – że zmierzamy w złym kierunku, że ludzkość dąży do upadku. Jim dba o planetę, mówi o tych wszystkich pięknych rzeczach, które znikają z naszego świata, bo przestajemy je zauważać i za bardzo jesteśmy zajęci wgapianiem się w ekrany telefonów. Zgadzam się z nim. Imponuje mi, jak bardzo jest wrażliwy i jak inaczej widzi świat niż większość ludzi. Mam dla niego tyle miłości, że rozpływam się, myśląc o nim jako o człowieku. Kiedy w Cannes szłam po czerwonym dywanie – a chodziłam po nim wiele razy – na premierze „Patersona” po raz pierwszy było cicho, ludzie jedynie szli, wszystko było takie spokojne. To właśnie Jim.
Jarmusch słynie z tego, że nie pozwala aktorom czytać scenariusza kilkakrotnie.
Też czytałam go tylko raz. I myślę, że to dzięki temu osiągnęliśmy taki efekt. Urokiem i sukcesem pary, którą zagraliśmy z Adamem Driverem, jest zrozumienie. On pozwala jej być samodzielną, kreatywną, robić, co jej się zamarzy. Ona akceptuje jego potrzeby i czas, który jest mu niezbędny, by podjąć decyzję. W ich otoczeniu są najszczęśliwszą parą.
Pani też emanuje spokojem. Nawet emocjonalną wypowiedź o Jimie Jarmuschu przekazała mi pani bez popadania w egzaltację.
(śmiech) Tak, uważam, że mam w sobie coś z Laury. Z tym, że ona ma według mnie więcej swobody, wolności niż ja – w świecie kina jesteśmy w pewien sposób niewolnikami. Ale kocham grać, kocham malować, stwarzać jakieś przedmioty. Kiedy jestem poza pracą, wycofuję się do mojego wewnętrznego świata. Lecę do najdalszych, odludnych miejsc, które mogę znaleźć, na przykład do Brazylii czy do Indii, gdzie nie docierają do mnie żadne informacje o kinie. Wtedy wyciszam się i zajmuję pieleniem ogródka, oglądaniem wodospadu i tym podobnymi czynnościami. Proste życie mnie uszczęśliwia.
Mówi pani, że aktorzy to niewolnicy. Chodzi pani o bycie aktorem w Hollywood czy w Iranie także?
Jedyny fragment mojego życia, w którym byłam prawdziwie wolna, przeżyłam w Iranie. Tam czas ma zupełnie inne znaczenie, jest zupełnie w inny sposób postrzegany i definiowany. W takich miejscach jak Liban czy Iran, czyli krajach, gdzie nie ma się przyszłości, a przeszłość jest do zapomnienia, żyje się wyłącznie obecną chwilą. Tam czas nie istnieje. Na Zachodzie czas jest jak ryba, która wymyka się z rąk, cały czas ucieka, więc cały czas go gonimy. W Iranie możesz po prostu usiąść i cieszyć się chwilą. Tam ważna jest jakość rzeczy, które się robi, a nie ich ilość. W życiu nie chodzi o to, aby robić jak najwięcej, ale aby cieszyć się tym, co mamy. Nie wiemy, co stanie się za chwilę. Dzięki takiemu postrzeganiu czasu w Iranie czułam się najszczęśliwsza.
W filmie masz silną więź nie tylko z partnerem, lecz także z psem, Marvinem.
Marvina zagrała suczka, nazywała się Nelly. Niestety, nie ma jej już z nami – miała raka, zmarła dwa miesiące po nakręceniu filmu. Była prawdziwą diwą. Kiedy się pojawiała, każdy ściszał głos, aby jej nie denerwować, nikt jej nie dotykał. Tylko ja i Adam mieliśmy prawo ją głaskać. Jedyną rzeczą, o jakiej przez cały czas myślała, były ciastka. Wszyscy trenerzy próbowali nakłonić ją do grania, ale jedynie ciasteczka były w stanie to zrobić. Zazwyczaj ludzie kochają swoje psy bezwarunkowo, ale w przypadku psów ze schroniska, takich jak Nelly, jest inaczej. Trafiła na szczęście na fantastycznego człowieka, który opiekował się psami, uczył je gry aktorskiej, a następnie wysyłał na plany produkcyjne, gdzie same zarabiały na siebie i na swoją emeryturę. Tak więc Nelly zarabiała pieniądze na swoją starość, ale jej nie doczekała. Nigdy nie skorzystała z tych odłożonych pieniędzy, ale jestem przekonana, że żyła chwilą, a nie myślami o przyszłości.
W Iranie psom nadal nie żyje się łatwo.
To prawda, ale jeśli chcesz mieć psa, nic nie stanie ci na przeszkodzie. Sama miałam rozmaite psy przez całe moje życie. W Iranie nie jest łatwo opiekować się nimi – to jedna z rzeczy, których nie potrafię zrozumieć. To tak jak z kobietami na motorach – mogą siedzieć z tyłu, ale nie mogą nimi kierować. Zadajesz sobie pytanie: dlaczego? Jaka jest różnica? Mimo wszystko miałam w Iranie psy i były ze mną bardzo szczęśliwe.
Czy uważa pani, że teraz, gdy sytuacja w Iranie się zmienia, zdejmowane są sankcje, ludzie będą mogli oglądać takie filmy jak ,,Paterson”?
Z mojej perspektywy są to tylko zmiany powierzchowne. Ludzi takich jak ja do powrotu mogłyby zachęcić jedynie konkretne przemiany, których na razie nie dostrzegam. Będę ostatnią imigrantką, która powróci do Iranu. Raczej nie czeka mnie tam ciepłe przywitanie. Zmiany, o których pan wspomniał, są dobre dla ludzi, bo koszty sankcji spadały na barki najbiedniejszych obywateli. Bogaci stawali się coraz bogatsi, mają garaże pełne maserati. Nie chcę, żeby Iran stał się krajem takim jak Indie. Żeby powstrzymać narastające dysproporcje społeczne, musi istnieć bardzo silna i duża klasa średnia.
O Iranie mówi się, że to kraj poetów, których można spotkać na każdym rogu ulicy. W „Patersonie” tytułowy bohater także pisze wiersze. Panią ciągnie w tę stronę?
Pochodzę z Iranu, więc nie ma innej możliwości! Zachodnią poezję znam słabiej, tę ojczystą – lepiej niż dobrze. Kocham haiku i całą japońską poezję. Dla mnie ,,Paterson”, każda scena w tym filmie, jest jak haiku. Może dlatego mężczyzna na końcu filmu jest Japończykiem – ten film opowiada przecież o odnalezieniu piękna w życiu, a Japończycy są tego mistrzami. Jeżeli chodzi o irańskich poetów – Hafez, Rumi, Chajjam, Shamlu, ich lubię najbardziej. Niesamowici poeci, ale niemożliwi do przetłumaczenia. Można przełożyć ich teksty, ale wiele się z nich wtedy gubi.
,,Paterson” jest dla mnie filmem o czymś, czego bardzo się boję – rutynie, monotonii. Zastanawiam się, czy pani też się ich obawia.
Właśnie o to w tym filmie chodzi, żeby się rutyny nie bać, że ona może stać się czymś pięknym, artystycznym. Życie nie polega na tym, aby każdego dnia robić coś nowego, to cię nie uszczęśliwi. O wiele bardziej satysfakcjonujące jest sprawianie, aby zwyczajne rzeczy stały się poetyckie – to esencja bycia artystą. Jesteśmy skazani na banalność życia, na konieczność budzenia się, jedzenia. Nawet jeżeli jest się najbogatszym człowiekiem na świecie, w pewnym momencie nie ma co robić – trzeba żyć swoim monotonnym życiem. Trzeba usiąść i cieszyć się codziennością, a nie marzyć o locie na Księżyc, kupieniu ferrari, wypiciu drinka, o zrobieniu tego czy tamtego filmu. Śmierć kiedyś nadejdzie, tego nie unikniemy.
Mówiła pani, że marzyła o roli u Jarmuscha. Wiele aktorek w pani wieku mówi tak o Woodym Allenie.
Z chęcią zagrałabym u Woody’ego Allena. To zabawne, mam w życiu pewne fazy. Teraz jeśli ludzie pytają, u jakiego reżysera chciałabym zagrać, bez zastanowienia odpowiadam, że u Allena. Jest w nim coś magicznego. Praca z nim jest jak zakopany skarb, który przy odpowiednim zaangażowaniu można wydobyć. Każdy próbuje zdobyć ten skarb, jeżeli jest to coś do jedzenia – skosztować tego. Tak, marzę o pracy z nim. Jeśli pan byłby aktorem, nie chciałby pan?
Nawet sobie tego nie wyobrażam. Woody Allen dzwoni i proponuje mi rolę?
Przyjąłby ją pan bez wahania, tak samo jak ja. Ludzie jak Jim czy Woody są legendami naszego stulecia. Niektóre z legend już odeszły, pozostałe powoli odchodzą – takie jest życie. Czuję wielkie szczęście, mogąc żyć w tym samym stuleciu, co oni. Peter Brooke był jednym z moich idoli, jeżeli chodzi o teatr. Uwielbiałam go, trzykrotnie otarłam się o pracę z nim. Za każdym razem jednak z jakiegoś powodu się nie udawało. Za trzecim razem powód był tragiczny. Mieliśmy zrobić sztukę z trzema postaciami, a jedną z nich miała odegrać jego żona, która wtedy umierała. Dynastia się kończy, ludzie odchodzą. Chcę spróbować pracy z nimi, zanim odejdą. Oni niosą skarb, który mogą przekazać. Później ja będę mogła przekazać go innym.