Moi bohaterowie są połamani, mają przeszłość, nikt nie jest czystą kartą. A ja chciałam zrobić właśnie taki film: o wybaczaniu, o miłości. Ale nieprostej. I o tym, że mimo wszelkich związanych z tym niewygód i trudów, drugi człowiek to najlepsze, co się nam może przydarzyć - z reżyserką Kingą Dębską o pracy nad jej najnowszym filmem „Plan B”, bezinteresownej przyjaźni i zagęszczaniu rzeczywistości rozmawia Magda Sendecka.
Kinga Dębska, Adam Cywka, Kinga Preis, Andrzej Wojciechowski / Media

Na seansie twojego „Planu B” odbywa się dramatyczne szukanie chusteczek…

To bardzo dobrze. Chciałam porozmawiać w kinie o uczuciach. Tak serio. Nie kusi mnie walentynkowa aura, ale też mi nie przeszkadza, wykorzystałam ją jako pretekst. Na ekranie pojawia się gość z balonikami, ale to mogłoby się dziać kiedykolwiek. Chciałam zrobić film o wybaczaniu, o miłości. Ale nieprostej. I o tym, że mimo wszelkich związanych z tym niewygód i trudów, drugi człowiek to najlepsze, co się nam może przydarzyć. Albo pies.

Pies, który też prowadzi do ludzi...

Ciekawe, że ten wątek w scenariuszu budził najwięcej wątpliwości. Po „Moich córkach krowach” dostałam bardzo dużo tekstów. Dawałam je do wstępnej oceny przyjaciółkom. Przy tym słyszałam: o nie, tego to na pewno nie rób! To na pewno nie jest dla ciebie! Pies, który znajduje gościa na trzynastym piętrze? No nie, przecież to kompletnie nieprawdopodobne! Ale przecież to można opowiedzieć tak, że wierzysz w tę historię. W kinie to mi się podoba najbardziej. Choć sama pewnie bym nie wymyśliła czegoś takiego – żeby pies cię tak po prostu przytrzasnął.

Ale mogę się założyć, że znasz takie sytuacje z życia. Ja tak – łącznie z jakimś przemycaniem psa albo kota przez granicę, bo przyszedł i powiedział: cześć, to jestem.

Tak jak ludzie w naszym życiu zdarzają się po coś, tak i zwierzęta. Przygarnęłam teraz suczkę, której wcale nie chciałam, nawet dałam ogłoszenie na Facebooku. Ale posiedziała godzinę, spojrzałam jej w oczy i okazało się, że nie ma takiej możliwości, bo już jest moja. Akurat ma cieczkę, a nasz pies jest samcem alfa... Łatwo nie jest, ale damy radę.

Wróćmy do scenariusza: przyszedł z nim do ciebie producent?

Tak. Ale ponieważ piszę sama, umawialiśmy się od początku, że będę mocno ingerować w ten tekst.

Scenarzystka, Karolina Szablewska, to współautorka scenariusza pierwszych „Listów do M.”, autorka tekstu do „To tylko przyjaźń”, a lata temu serialu „Codzienna 2 m. 3”.

Jesteśmy w podobnym wieku, ale mamy różne doświadczenia życiowe, różne wrażliwości. Bardzo dobrze, że one się spotkały. Sama pewnych rzeczy bym po prostu nie wymyśliła. Ten film opowiada o losie, który jednych ludzi kieruje do drugich. Coś nam miesza w życiu. Rani, żeby potem przykleić jakiś plaster. Do tej bazy Karoliny wymyśliłam w pewnym momencie jeszcze nadbudowę. Karolinie się to spodobało, producentom też. Zbudowaliśmy nawet makietę Centrum Zarządzania Światem, w którym siedzą Jezus i Budda, patrzą na ekrany i próbują sterować ludźmi, a oni im się ciągle wymykają. Nawet doszło do zdjęć próbnych na Jezusa, wyobraź sobie (śmiech). Ale jak przyszedł aktor i nałożył perukę, to pękłam ze śmiechu i zrozumiałam, że nie tędy droga.

Jezus i Budda ustrzegli?

Tak. Zobaczyłam, że to byłoby niedobre, odkleiłoby nas emocjonalnie od tych opowieści i od postaci, poszło w jakąś zabawę formalną. Ku zdziwieniu wszystkich, łącznie z producentami, którzy już mieli wydawać kasę, powiedziałam, że tego nie chcę. W ostatniej chwili odkręciłam wszystko i wróciłam do prostych historii.

Wobec tego, co jest twoje a co Karoliny?

Karolina nie podpisała się jako autorka scenariusza pod tym filmem, w napisach jest: „na podstawie scenariusza”, bo uważała, że za daleko odeszłam od pierwotnego tekstu, za bardzo jest mój. Miałam jednak carte blanche i wiedziałam, że robię film dla widzów, których już mam, więc muszę opowiadać jak najbardziej po swojemu. Szkielet i pomysły na postaci są Karoliny, wiele scen, dialogów i rozwiązań fabularnych - moich. Mam nadzieję też, że połączyłam wątki dość niebanalnie.

Niestereotypowo na pewno. W poprzek oczekiwaniom.

Tu najbardziej się kłóciłyśmy z Karoliną. Ona uważała, że jak komuś jest źle, to żeby ktoś mu pomógł, powinno być mu jeszcze gorzej. A ja kompletnie się z tym nie zgadzam. Uważam, że skala tragedii nie ma znaczenia, to, co ważne, to zyskanie dystansu do siebie i swoich traum. Postawiłam na poczucie humoru. One w tym szpitalu się śmieją ze swoich tragedii.

Kocham tę scenę. Bardzo blisko od niej do „Moich córek krów”.

Może dlatego, że ona jest moja. Dużo próbowaliśmy z aktorami, z którymi spotykałam się osobno, szliśmy przez ich wątki i wymyślaliśmy razem ich postaci. Była też improwizacja na planie. I oczywiście kreatywna praca w montażowni, gdzie nie przywiązywaliśmy się do niczego. Szczęśliwie producenci zgodzili się na dokrętkę sceny zamykającej wątek Natalii (Kinga Preis), bo ewidentnie tego brakowało. Dokręciliśmy też pierwszą scenę z Romą Gąsiorowską u psycholożki. Inaczej widz nie wiedziałby, o co chodzi bohaterce, dlaczego jest taka niezadowolona. W tym wątku chciałam pokazać wrażliwość młodej kobiety, która nie umie przerwać samotności. Tymczasem gdzieś w tle zawsze jest tata. Sama byłam dziewczyną, dla której bardzo długo tata był najważniejszy na świecie, więc doskonale ją rozumiałam. Dobrze, że Roma zagrała tę postać, a nie Edyta Olszówka, bo miało być odwrotnie.

Zaniemówiłam, bo próbuję to sobie wyobrazić. To byłaby zupełnie inna opowieść. Co doskonale pokazuje znaczenie castingu.

Kiedy zobaczyłam na zdjęciach próbnych Edytę z Małgosią Gorol, jak świetnie ze sobą współgrają, decyzja była oczywista. Edyta jest niesamowitą aktorką, ma niezwykłą intuicję, a jednocześnie w siebie nie wierzy, ciągle zaprzecza swojej klasie. Przy każdym dublu mówi, że na pewno było źle. Scena, w której wpadają na siebie w kuchni Małgosi, to pierwszy dubel! Czułam, że jest świetnie, ale Edyta zaczęła mi tłumaczyć, że to nie wyszło. A kiedy aktor tak argumentuje, trudno mu nie uwierzyć. Zgodziłam się na kolejne duble, ale czułam, że to nie to, że ten pierwszy to był magiczny moment. To kocham w tej pracy: chwile, kiedy czuje się w ciele, że coś jest dobre. Albo nawet jeszcze lepsze (śmiech).

Ale najciekawsze w moim zawodzie wydaje mi się obsadzanie, casting. To zawsze się opiera na intuicji, odczytywaniu energii. W zbliżeniu widzianym na ekranie 10 na 5 metrów twarz aktora mówi dużo więcej niż zapisano w scenariuszu, mówi wszystko o tym człowieku. Inna aktorka to inna postać. Zupełnie. Właśnie to jest ciekawe! To złożenie aktora z postacią. A jeszcze ciekawsze jest składanie aktorów z ich partnerami. Dlatego pytam: Kinga, kogo byś chciała, żeby był twoim mężem?

To Kinga Preis wybrała znakomitego Adama Cywkę?

Pomysł był mój, ale Kinga się ucieszyła, bo z Adasiem studiowali we Wrocławiu, grali razem w tamtejszym Teatrze Polskim i bardzo się lubią. A gdyby tę rolę zagrał na przykład Więckiewicz, byłoby zupełnie inaczej.

I trudno byłoby zrozumieć cierpienie bohaterki. A tu widzowie są zaskoczeni razem z nią.

To było trudne, żeby nic nie zasugerować zbyt wcześnie, a jednak wysyłać jakieś sygnały. Wprowadzać detale, które się czyta dopiero z wiedzą o poincie wątku. Misterna robota.

Jak cały film z tyloma postaciami, które nie są kliszami, tylko ludźmi z krwi i kości, chociaż każdy z nich na ekranie dysponuje kilkunastoma minutami, nie dwugodzinną opowieścią.

Dlatego się przyłożyłam do ekspozycji: żeby było wiadomo, że oni są połamani, że mają przeszłość, że nikt nie jest czystą kartą. Nawet jeśli nie wiemy, co się wydarzyło w ich życiu, możemy sobie wyobrazić, bo mają to wypisane na twarzach. Zresztą średnia wieku bohaterów w tym filmie oscyluje około czterdziestki...

Raczej bohaterek, bo opowiadasz głównie o kobietach. Nawet Mirek (Marcin Dorociński) ma w tle kobietę. Złą.

A pies Kotlet jest suczką (śmiech). Ale tak, to film o kobietach. Jestem kobietą, więc bliżej mi do świata wewnętrznego kobiet. Ale myślę, że to też historie dla mężczyzn. Chyba kolorystka przy postprodukcji filmu powiedziała: to są historie, które mogłyby się zdarzyć ludziom, którzy siedzą w tej samej kawiarni albo w jednym autobusie.

Bardzo długo układaliśmy z montażystą te emocjonalne puzzle. Wielowątkowy film ma bardzo dużo pułapek. Przechodzenie z jednej historii do drugiej oznacza przeskok między światami – oglądamy innego człowieka, inne emocje. Trzeba sprawić, żeby to było organiczne, żeby się trzymało. Podczas trwania montażu robiliśmy pokazy dla znajomych, patrzyliśmy, jak reagują. Dwie sceny dodaliśmy już na etapie zgrania. Ten film długo się tworzył.

A jak budowaliście rytmy? Jak myślisz o nich w trakcie pracy? Znowu – przy filmie wielowątkowym to chyba szczególnie ważne i trudne?

Najpierw, na etapie scenariusza, układam to sobie i rozrysowuję kolorami – gdzie jest jaka emocja, gdzie są przełamania w kolejnych historiach, jaki rytm mają poszczególne wątki.

Czyli kolorowe karteczki na tablicy?

Tak. A potem przychodzi aktor z własną energią, z własnym rytmem, więc te karteczki przestają być aktualne (śmiech). W przypadku tego filmu każda historia była oddzielnie opowiadana. Nawet w pewnej chwili myślałam, żeby je opowiedzieć po kolei. Ale główna robota z szukaniem rytmów odbywa się w montażowni. Na szczęście mam najbardziej cierpliwego montażystę świata – Bartka Karczyńskiego, tego samego od lat, który bez sprzeciwów wiele razy wywala wszystko do góry nogami. Dużo dyskutujemy, sprzeczamy się. To jest bardzo precyzyjne: czy jeszcze ten oddech zostawić, czy dodać ten żart albo nie. Bycie reżyserką to ciągłe podejmowanie decyzji, od których potem już nie ma odwrotu. Nigdy nie wiem, czy są dobre czy złe, ale muszę je podjąć. Przy tym filmie nauczyłam się bardziej ufać sobie, własnej intuicji. Ale słuchałam też intuicji aktorów. Dobrzy aktorzy mają fantastyczne wyczucie. Chociaż czasami, kiedy coś sobie wymyślali, mówiłam im: słyszę cię, ale to nie znaczy, że cię słucham (śmiech).

Który etap pracy nad filmem lubisz najbardziej?

Na pewno nie promocję (śmiech). Lubię pracę koncepcyjną, pisanie. Pamiętam, jak w zeszłym roku w święta Bożego Narodzenia siedziałam nad scenariuszem i go rozkładałam na części pierwsze, a mąż mówił: „ciebie nigdy nie ma, tylko siedzisz nad tym tekstem, a przecież wyjechaliśmy, żeby sobie pobyć razem”. A ja siedziałam zamknięta w pokoju z karteczkami.

Lubię też zdjęcia, które na szczęście nie trwają cały rok, bo to jest bardzo duży wydatek energetyczny. Szczególnie jak film jest zimowy i cały czas jest po prostu zimno.

Bardzo lubię montaż, bo tu już się można wyspać, przyjść do pracy na 10.30, można wziąć ze sobą psa. I pomyśleć spokojnie o filmie, na co nie ma czasu na planie. Lubię też etap robienia muzyki, dźwięku. Cieszę się, że udało mi się przekonać producentów do Michala Novinskiego, czeskiego kompozytora od Jana Svěráka, od Jana Hřebejka, który trochę inaczej myśli o muzyce niż polscy koledzy – zresztą wspaniali – on się po prostu nie boi melodii.

Trochę mi przypomina naszego Tomka Gąssowskiego.

Tomka też uwielbiam. To podobna wrażliwość. W Cieszynie na Kinie na Granicy zobaczyłam „Nauczycielkę” Jana Hřebejka, do której Michal zrobił muzykę. Szefowa festiwalu Jola Dygoś załatwiła mi do niego numer telefonu. No i mamy czeskiego kompozytora z paroma Lwami na koncie.

Nie zaprzeczysz chyba, że mają tu znaczenie twoje studia na FAMU i czeskie sentymenty?

Fajnie, że możemy sobie porozmawiać po czesku. Michal też już trochę po polsku się nauczył, wszyscy go tu pokochali. Jego muzyka łączy wątki, pomaga uspójnić opowiadanie. A Michal ma niełatwo, bo musi konkurować z finałową piosenką, a tu się wygrać nie da. Bo jak wygrać z „Jeszcze w zielone gramy” Wojciecha Młynarskiego? Jesteśmy znowu na pierwszym miejscu Listy Przebojów Trójki, wyobrażasz sobie? Wymyśliłam ją jadąc z mężem samochodem i słysząc wykonanie autora, krzyknęłam – przecież właśnie o tym opowiadamy!

O Ikarze, co jakby powiało zdrowo, to by jeszcze raz pofrunął... „Plan B” to – jak mówisz – film o losie, ale chyba przede wszystkim o stracie? O tym jak sobie z nią radzimy albo nie. I o tym, że strata generuje zmiany.

Przeczytałam niedawno książkę Sheryl Sandberg, szefowej Facebooka, jednej z pierwszych kobiet, która przebiła szklany sufit. Kiedy bardzo młodo umarł jej mąż, przewartościowała swoje życie i napisała książkę „Opcja B”. Konstatacja – poparta wynikami badań amerykańskich psychologów – jest taka, że w większości przypadków strata nas wzmacnia. Wiem to też z własnego doświadczenia.

Opisanego w „Moich córkach krowach”?

Strata rodziców też mnie jakoś zmieniła, wzmocniła. Kiedy nam się wydaje, że nie może być następnego dnia, że słońce już nie zaświeci, ono – patrz – jednak wschodzi!

Bezczelne.

Dlatego mam nadzieję, że nasz film ma – nie wstydzę się tego słowa – pozytywne przesłanie. Może niektórzy moi koledzy będą patrzyli z ukosa, że poszłam w kino popularne, ale zrobiłam to z pełną premedytacją. Za chwilę przede mną premiera kolejnego ostrego filmu, trudnego, o alkoholiczkach. Potrzebowałam czegoś jaśniejszego.

Skoro jesteśmy przy jasności i ciemności, jako promujący kampanię Legalna Kultura spot „W czerni kina” nagrałaś sympatyczny wierszyk dedykowany widzom.

Najpierw pomyślałam, że to trochę żenujące, ale Kinga Jakubowska stwierdziła, że nie musi być zawsze na poważnie. Mąż i montażysta zakrzyknęli: tragedia, szybko to skasuj! Ale producentowi bardzo się spodobało. A ja mam dystans do siebie, pomyślałam, a niech się ludzie śmieją, i zostawiłam to.

Rozumiem, że idea legalności kultury jest ci bliska.

Jest mi bliska od zawsze, od początku wspieram Legalną Kulturę, byłam jedną z jej pierwszych ambasadorek. Myślę, że Kinga i jej ludzie robią bardzo ważną rzecz. W Polsce wciąż za mało się wie na temat praw autorskich, własności intelektualnej. Ludzie nie wiedzą, że coś jest nielegalne i że to samo można dostać uczciwie. Nie chodzi o to, żeby kogoś karać, tylko żeby pokazać, jak grać fair. Na VoD legalnych wyświetleń „Moich córek krów” było setki tysięcy. A nielegalnych? Wiem tylko, że bardzo dużo. Dystrybutor wykupuje ochronę antypiracką, ale jest ona bardzo kosztowna i nie zawsze szczelna. Tym ważniejsze jest informowanie ludzi, jak omijać złodziei i działać uczciwie. Trzeba walczyć o zmianę przyzwyczajeń.

Co dla ciebie w kulturze jest ważne? Co sama oglądasz? Co czytasz?

Różne rzeczy. Moje ulubione niedziele wyglądają tak, że wieczorem idę na film, na który nikt nie chce ze mną iść, taki jest smutny, arthouse’owy, niszowy… Tak jak lubię Leonarda Cohena, żeby się posmucić do dna (śmiech). Lubię dobre kino europejskie albo światowe, a z racji pierwszego wykształcenia mam słabość do kina japońskiego. Lubię takie kino, które pojawia się w małych kinach bez popcornu, ostatnio „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”. Jeśli zaś chodzi o literaturę, to kocham czytać powieści, choć ostatnio też biografie. Połknęłam niedawno całą Elenę Ferrante, to jest dużo czytania. Teraz czytam „Moją walkę”. Lubię długie historie. Najlepiej takie na 800 stron albo więcej (śmiech). A dziś akurat kupiłam „Nieczułość” Martyny Bundy, reporterki, która właśnie zadebiutowała powieścią. Lubię narrację, w różnych mediach, w teatrze, w kinie, w literaturze, w muzyce, lubię mieć jakąś opowieść. Wiem, jakie ciekawe jest jej budowanie, jakie to jest pasjonujące. Sama piszę kolejną rzecz, którą ma wydać Świat Książki.

Zdradzisz szczegóły?

Roboczy tytuł brzmi „Porozmawiaj ze mną”. To dialog dorosłej kobiety z dzieckiem w sobie. Czytelnik od razu się zorientuje, że to jest dialog wewnętrzny. Ale dosyć zabawnie mi to wychodzi, sprawia mi dużą przyjemność, bo rozwijam Martę z „Moich córek krów”, aktorkę, której dałam dużo siebie. Przede mną przygoda literacka. Taki mój plan B.

Bez myśli o adaptacji filmowej?

Przygotowuję oczywiście taki film, ale on dopiero we mnie dojrzewa, więc książka będzie najpierw. Film ma być o dzieciństwie w PRL-u, o tym, jak ono nas ukształtowało, dlaczego jesteśmy tacy a nie inni. Chcę, żeby to też była tragikomedia.

Tragikomedia to chyba twój ulubiony gatunek? „Planowi B” też chyba do niego najbliżej.

To prawda. Choć to gatunek bardzo trudny, nie zawsze się udaje. Te złamania śmiechu i płaczu są strasznie trudne i trzeba naprawdę najlepszych aktorów, żeby to uzyskać.

W tym filmie ich masz.

W moim zawodzie cudowne jest to, że dostaję do dyspozycji wspaniałe naturalne talenty. Wszyscy potrafią rzeczy, których ja nie potrafię. Umieją pokazywać emocje, umieją rozśmieszać. Ja tak bym nie potrafiła, ja to wszystko tylko zbieram i nimi zarządzam.

Taką trochę jesteś dyrygentką, trochę panią bogiem?

Płaci się za to poczuciem osamotnienia. Reżyserując ciągle trzeba samotnie podejmować decyzje. Nie można też za bardzo się przyjaźnić z aktorami, bo wiadomo, że oni przede wszystkim chcą grać, co może rodzić różne oczekiwania i napięcia. Z ekipami też nie, bo to też sytuacja zatrudniania. Znowu z krytykami - też nie, choć z innych powodów... Ciężkie życie ma taki reżyser (śmiech).

Czyli zostają ludzie spoza środowiska? Spacery z psem i z psiarzami?

No bez przesady. Nie jestem odludkiem. Ale bardzo ważni są też dla mnie przyjaciele spoza branży. A czasami muszę uciec i pobyć sama.

Rozmawiała: Magda Sendecka

Artykuł powstał we współpracy z www.legalnakultura.pl

Fundacja prowadzi Bazę Legalnych Źródeł, które udostępniają treści zgodnie z prawem i wola twórców.