Polański ma wielki szacunek dla widzów i czerpie przyjemność z ich mistrzowskiego zaskakiwania – powiedziała PAP prof. dr hab. Grażyna Stachówna z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Reżyser „Noża w wodzie” i „Chinatown” kończy w sobotę 85 lat.

PAP: Czy Roman Polański od początku był obiecującym filmowcem?

Prof. dr hab. Grażyna Stachówna: Siedem pierwszych filmów Polański zrealizował w łódzkiej Szkole Filmowej - m.in. niezachowany "Rower", "Uśmiech zębiczny", "Rozbijemy zabawę" i dyplomowy "Gdy spadają anioły". O ile szkolne etiudy niektórych reżyserów, nawet potem wybitnych, prezentują zróżnicowany poziom, o tyle wszystkie szkolne filmy Polańskiego były uderzająco dobre - zwłaszcza "Dwaj ludzie z szafą" z 1958 r., czołowe osiągnięcie pierwszego okresu jego twórczości. To pierwszy film zrealizowany w łódzkiej Szkole Filmowej, który był pokazywany publicznie i zebrał nagrody na międzynarodowych festiwalach.

PAP: Czy któryś z późniejszych filmów Polańskiego oceniłaby pani jako przełomowy?

G. S.: Dla historii kina polskiego z pewnością przełomowy był "Nóż w wodzie" nakręcony w 1962 r., pierwszy i na długo ostatni polski fabularny film Polańskiego. Przy tym dziele wyjątkowo zbłaźnili się polscy krytycy, którzy nie docenili ani skali talentu reżysera, ani doskonałości tego filmu, ani jego uniwersalności. Gdy pokazuję "Nóż w wodzie" moim studentom, zauważam, że on się w ogóle nie starzeje. To świetnie zrobiony film wykorzystujący nowoczesny warsztat reżyserski. Przedstawia historię uniwersalną, znakomicie zagraną przez Leona Niemczyka, Jolantę Umecką i Zygmunta Malanowicza. Młodzi widzowie odnajdują się w tym filmie mimo upływu lat. Wiedzą, o co naprawdę w niej chodzi, czytają fabułę w kontekście własnego pokolenia.

PAP: Po "Nożu w wodzie" Polański rozpoczął zagraniczną karierę.

G. S.: Po złym przyjęciu "Noża w wodzie" Polański wyjechał najpierw do Francji, a potem do Wielkiej Brytanii, gdzie zrobił dwa bardzo udane filmy: "Wstręt" i "Matnię". Były to ambitne produkcje dla bardziej wyrobionej publiczności. Dzisiaj dobrze widać, jak bardzo są niezwykłe, jaką zawodową klasę i brawurę Polańskiego pokazują. Dostrzega się w nich wielkie możliwości młodego realizatora, który przyjechał do Anglii z dalekiego kraju i nawet nie znał jeszcze porządnie języka.

Później Polański zrealizował "Nieustraszonych pogromców wampirów" (1967), jakże interesujący w interpretacji horror podszyty śmiechem, i - jako pierwszy reżyser z krajów socjalistycznych - w Hollywood "Dziecko Rosemary" (1968), które zainicjowało nowy gatunek: film satanistyczny. Po śmierci żony Polańskiego, Sharon Tate, która została zamordowana w Kalifornii, będąc w dziewiątym miesiącu ciąży, wraz z kilkoma swoimi przyjaciółmi przez "rodzinę" Charlesa Mansona, Polański powrócił do Europy, gdzie zrobił "Tragedię Makbeta" i "Co?". W tych filmach próbował znaleźć odtrutkę na straszliwą traumę, której doświadczył w wyniku tragicznej utraty żony i dziecka.

Nie można zapomnieć o ostatnim hollywoodzkim filmie Polańskiego, "Chinatown" z 1974 roku. To świetne i bardzo spektakularne dzieło, gdzie każdy kadr jest doskonały. Po oskarżeniu o dokonanie gwałtu na nieletniej dziewczynie reżyser nie mógł już pracować w Stanach Zjednoczonych. W Europie, do której uciekł, nakręcił kilka bardzo dobrych filmów, "Lokatora", "Tess", "Frantic", "Gorzkie gody", "Śmierć i dziewczynę" i nieco słabsze "Dziewiąte wrota".

PAP: Po 40 latach od "Noża w wodzie" Polański wrócił do Polski.

G. S.: Tak, żeby zrealizować "Pianistę" według wspomnień kompozytora Władysława Szpilmana. W tym filmie, nagrodzonym później trzema Oscarami, Polański opowiedział też niejako o sobie i swoich wojennych przeżyciach.

Po udanym "Autorze widmie" nastąpił cykl filmów nakręconych przez starzejącego się reżysera, który jakby przestał łapać kontakt z publicznością - nieudana adaptacja powieści Charlesa Dickensa "Oliver Twist", potem "Rzeź", "Wenus w futrze" i ostatnio "Prawdziwa historia".

PAP: Polański większość swoich filmów zrealizował poza Polską. Czy wobec tego w ogóle możemy traktować go jako polskiego reżysera?

G. S.: Polański urodził się we Francji, jako dziecko przyjechał z rodzicami do Polski. Przetrwał tu Holokaust i żył przez prawie 30 lat, ukończył Szkołę Filmową, ożenił się z Barbarą Kwiatkowską, miał przyjaciół. Jako człowiek i artysta ukształtował się właśnie tutaj, w Polsce. Filmy, które zrealizował na Zachodzie, były odbierane jako uniwersalne, ale wydaje mi się, że zawarł w nich doświadczenia, traumy, lęki i emocje, których doświadczył w naszym kraju.

PAP: Borys Lankosz powiedział kiedyś, że gdyby nie Polański nie zostałby reżyserem. Czy da się odnaleźć reżyserów, którzy wprost czerpią od autora "Dziecka Rosemary"?

G. S.: W 2004 roku Jan Hryniak zrealizował film "Trzeci " z Markiem Kondratem, Jackiem Poniedziałkiem i Magdaleną Cielecką, który moim zdaniem nawiązuje do „Noża w wodzie”. Poza tym trudno wskazać mi bezpośredni wpływ Polańskiego na młodszych reżyserów, choć może wielu z nich przyznaje, podobnie jak Borys Lankosz, że Polański jest dla nich niedościgłym mistrzem. Z pewnością jego profesjonalne mistrzostwo godne jest naśladowania. Podobnie jak olśniewająca kariera, którą zrobił za granicą. Polański to twórca wyjątkowy i może teraz dopiero Paweł Pawlikowski może się z nim równać.

PAP: Czy można określić Polańskiego jako przodownika w pokoleniu filmowców, do którego należał?

G. S.: Gdyby Polański został w Polsce po nakręceniu "Noża w wodzie" i dalej realizował tu filmy, to może moglibyśmy snuć takie dywagacje. Ale po złym przyjęciu tego filmu przez krytykę i władze państwowe, po przemówieniu pierwszego sekretarza PZPR Władysława Gomułki, zdecydował się wyjechać z kraju i tworzył filmy na Zachodzie w zupełnie odmiennych warunkach. Dlatego wpływ Polańskiego na własne pokolenie polskich twórców filmowych jest trudny do określenia.

PAP: Co można powiedzieć o Polańskim jako o aktorze?

G. S.: To samorodny talent, aktor z urodzenia. Zaczynał karierę przy harcerskich ogniskach, potem występował w audycji radiowej "Wesoła gromadka" i w Teatrze Młodego Widza w Krakowie, który prowadziła Maria Biliżanka. Jako małolat kochał występować, był pozbawiony tremy, uwielbiał udawać kogoś innego. Dwa razy bez powodzenia zdawał do szkół teatralnych. Nim dostał się na reżyserię do łódzkiej Szkoły Filmowej, już grywał w filmach jako aktor. Miał szczególne warunki fizyczne, niski wzrost i bardzo chłopięcy wygląd, komisje egzaminacyjne nie poznały się na jego talencie. A przecież potem z sukcesem grał na teatralnej scenie, np. tytułową rolę w "Amadeuszu" Petera Shaffera w warszawskim Teatrze Na Woli w 1981 roku.

W "Pokoleniu" Andrzeja Wajdy Polański zagrał Mundka, chłopaka współpracującego z antyhitlerowskim ruchem oporu. W wiele lat później był Papkinem w "Zemście" Wajdy. Grywał też we własnych filmach, choćby Alfreda w "Nieustraszonych pogromcach wampirów", gdzie partnerowała mu piękna Sharon Tate, i w "Chinatown" brawurowego małego gangstera w białym garniturze i kapeluszu, który wielkim nożem rozcina nos Jackowi Nicholsonowi. Nie można też zapomnieć o świetnej kreacji, jaką stworzył w "Czystej formalności" Giuseppe Tornatore, gdzie partnerował mu Gérard Depardieu.

PAP: Nie można odmówić Polańskiemu ogromnej żarliwości i pasji w robieniu kina. Jakie jeszcze jego cechy wymieniłaby pani wśród najważniejszych?

G. S.: Świetnie opanował swoje rzemiosło. Ma niezwykły instynkt podczas castingów i wybiera znakomitych aktorów, z którymi potem doskonale współpracuje na planie. Prócz tego przez wiele lat współpracował z Gérardem Brachem przy pisaniu scenariuszy swoich filmów, tworzyli znakomity tandem. Polański potrafi też realizować wyborne filmy gatunkowe, w których bardzo wyraźnie odbija się jego rozpoznawalny autorski styl.

PAP: Polański jest też wierny tematom i motywom.

G. S.: W filmach Polańskiego pojawia się stały układ bohaterów: dominujący-podległy. Jeden rządzi, a drugi mu ulega. Częsta jest także kolista budowa: pierwsza scena staje się ostatnią, fabuła zatacza koło. Stałym elementem jest woda, a rekwizytem nóż.

Polański ma wielki szacunek dla widzów i czerpie przyjemność z ich mistrzowskiego zaskakiwania. Mówi się, że przejął niektóre cechy stylu Alfreda Hitchcocka, mistrza suspensu. Potrafi w równie doskonały sposób budować w swoich filmach napięcie i niespodziankę.

PAP: Wyraźny w twórczości Polańskiego wydaje się też erotyzm.

G. S.: Cała twórczość Polańskiego jest bardzo erotyczna i zmysłowa. Gdy ogląda się np."Lokatora" czy "Wstręt", które opowiadają przecież o erotycznych traumach swoich bohaterów, to gryzie się palce z emocji. Podobnie jest z "Dzieckiem Rosemary", "Gorzkimi godami" czy "Wenus w futrze". Polański jako reżyser znakomicie sterował napięciem w swoich filmach.

Od "Frantic" wyrazicielką zmysłowości stała się w filmach Polańskiego jego trzecia żona Emmanuelle Seigner, która gra w nich główne role. Jest przez niego bardzo dobrze prowadzona, stanowią udany tandem reżysersko-aktorski. Znakomicie się znają, co na pewno ułatwia im współpracę na planie.

PAP: Czy pani zdaniem recepcja Polańskiego i jego pozycja na świecie zmieni się w wyniku oskarżeń, które padają pod jego adresem i które skutkują m.in. wykluczeniem go z Akademii Filmowej?

G.S.: Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Sprawa Polańskiego ciągnie się już tyle lat, że trudno przewidzieć, jak się dalej potoczy. Dotąd oskarżenia o przestępstwa natury obyczajowej nie przeszkadzały mu w zbieraniu pieniędzy na realizację kolejnych filmów. Oskarżenia różnych kobiet, które po latach składają obciążające Polańskiego zeznania, należy moim zdaniem oddzielić od jego filmów i oceniać je w sposób obiektywny, tylko ze względu na ich wartość artystyczną. Jeśli będzie się oglądało filmy przez pryzmat skandali z życia prywatnego reżysera, racjonalna ich ocena okaże się niemożliwa. Nie wolno interpretować i oceniać np. "Chinatown" z punktu widzenia współcześnie toczących się procesów sądowych Polańskiego.

PAP: Kto powinien zagrać Romana Polańskiego w filmie Quentina Tarantino "Once Upon a Time in Hollywood" o zbrodni Charlesa Mansona? Mówi się o Borysie Szycu.

G. S.: Historia morderstwa Sharon Tate i jej przyjaciół jest przerażająca, pozostaję sceptyczna wobec projektu Quentina Tarantino zrobienia filmu o tym tragicznym wydarzeniu. Tarantino to reżyser, który ma wypracowaną własną estetykę, i nie sądzę, aby umiał w odpowiedni sposób opowiedzieć o tej strasznej zbrodni. Obawiam się, że zamiast poważnego filmu nakręci typowy dla siebie horror. Niemniej, jeśli już film ma powstać, to szczerze życzę Borysowi Szycowi tej roli. To byłoby z pewnością znaczące osiągnięcie w jego aktorskiej karierze.

PAP: Mówi się także o filmie na temat afery Dreyfusa, który Polański zapowiada od lat. Czego by się pani spodziewała po tej produkcji?

G. S.: Przyzwoicie opowiedzianej historii, która podlegała przez lata rozmaitym mistyfikacyjnym narracjom ukrywającym jej prawdziwe jądro, czyli francuski antysemityzm. Oczekiwałabym od Polańskiego wyjaśnienia widzom kinowym w różnych krajach, na czym polegała ta afera, która pociągnęła za sobą tak daleko idące konsekwencje. Mam nadzieję, że Roman Polański nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i uda mu się zrobić ten film.(PAP)

Prof. dr hab. Grażyna Stachówna – filmoznawczyni, wykładowczyni w Instytucie Sztuk Audiowizualnych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Autorka książek, w tym dwóch o Romanie Polańskim: "Roman Polański i jego filmy" i "Roman Polański od A do Z".