Jerzy Stuhr zapowiadał swoją inscenizację „Na czworakach” Różewicza jako pełne autoironii rozliczenie z samym sobą. Obietnic nie spełnił, powstało przedstawienie rażące obojętnością
Jerzy Stuhr zapowiadał swoją inscenizację „Na czworakach” Różewicza jako pełne autoironii rozliczenie z samym sobą. Obietnic nie spełnił, powstało przedstawienie rażące obojętnością
Na przełomie wieków twórczością dramatyczną Tadeusza Różewicza zajmował się intensywnie Kazimierz Kutz. W krakowskim Starym Teatrze zrealizował właśnie sztukę „Spaghetti i miecz”, a „Na czworakach” z rozmysłem zaplanował na Warszawę i Teatr Narodowy. Mawiał, że ów bezkompromisowy rachunek wystawiony elitom będzie w sam raz dla zakochanej w sobie stolicy. Sprawdziło się.
To chyba jedyny raz, gdy widziałem dramat Różewicza na scenie. W latach 70. miał on czas popularności, potem wyparły go inne tytuły z bogatej teki Różewicza. Nie było chętnych do podjęcia rzuconej przez poetę rękawicy. Dlatego zapowiedź Jerzego Stuhra, że wystawi „Na czworakach” w warszawskim Teatrze Polonia, zabrzmiała elektryzująco. Stuhr, artysta po życiowych przejściach i najważniejszym zwycięstwie, po wielu rolach, nagrodach zawodowych i wszelkich innych laurach, po kilku własnych filmach, przyznajmy lepszych i gorszych, jest teraz w idealnej chwili, by samemu sobie postawić najistotniejsze pytania. Bez patosu, ale ze śmiechem. Trudno o bardziej odpowiedni do tego tekst, tym bardziej że dla Stuhra ma on osobisty wydźwięk. Autor „Historii miłosnych” zajmował się tą właśnie sztuką w pracy magisterskiej pisanej na wydziale polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Ostatnie filmy Stuhra, z nieudanym w moim odczuciu „Obywatelem” na czele, mają ambicję kreślić Polaków portret własny. Tyle że niebezpiecznie często osuwają się w publicystykę. Plakat do „Na czworakach” przywodzi na myśl tamten film, wskazując chęć wrzucenia ironicznej rozprawy Różewicza na narodowy grunt. Już on mnie zaniepokoił, bo ten akurat dramat stanowi świetną okazję, by mówić gorzko od siebie i o sobie, a przy okazji wykpić zadowoloną z siebie elitę, ale powstrzymać się od szeroko zakrojonych diagnoz. Jednak przedstawienie w Polonii nie daje nawet tego. Jest pozbawioną napięcia i humoru lekcją z Różewicza.
Laurenty Jerzego Stuhra bawi się na czworakach kolejką. Za chwilę pożera przygotowaną przez Pelasię (Dorota Stalińska) zupę. Przypomina rozkapryszonego, wyrośniętego chłopca, ale w jego postawie jest tylko grymas, nie ma radykalnego gestu odłączenia od świata i prowokacji. Zadziwiające, że bohater Stuhra na długi czas wycofuje się i z boku obserwuje inne postaci. Te zaś wygłaszają kolejne tyrady, nie wchodząc jednak w żadne relacje z partnerami. Nie wybrzmiewa nawet erotyczne zauroczenia Laurentego odwiedzającą go, gotową na wszystko dziewczyną (Anna Karczmarczyk). Wszystko na scenie Polonii jest jakieś takie na pół gwizdka, jakby twórcy podczas prób doszli do wniosku, że dramat Różewicza pokrył kurz czasu i nie da się go zeń otrzepać. Dlatego mimochodem przechodzą gierki pisarza z Witkacym i Gombrowiczem, nawiązania do teatru absurdu. Natomiast przedstawienie, choć krótkie, szybko nuży, bo idzie od skeczu do skeczu, za to brakuje w nim czytelnej kulminacji.
Najgorzej jednak, że sam Jerzy Stuhr unika mocnej autoironii, nie udowadnia, że Laurenty jest dla niego kimś ważniejszym do innych granych wcześniej bohaterów. Może dlatego o „Na czworakach” w Polonii szybko się zapomina. To teatr martwego języka i wystudzonych emocji. Zmarnowana szansa.
„Na czworakach” Tadeusza Różewicza | reżyseria: Jerzy Stuhr | Teatr Polonia w Warszawie
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama