Miłość, zbrodnia, szpiegowskie pojedynki i kolorowe lata 60., czyli Guy Ritchie przenosi na wielki ekran słynny serial „The Man from U.N.C.L.E.”
Miłość, zbrodnia, szpiegowskie pojedynki i kolorowe lata 60., czyli Guy Ritchie przenosi na wielki ekran słynny serial „The Man from U.N.C.L.E.”
/>
Napoleon Solo i Ilia Kuriakin powinni być śmiertelnymi wrogami – wszak jeden jest amerykańskim, drugi sowieckim szpiegiem, a ich ścieżki krzyżują się w najgorętszym okresie zimnej wojny. Ale są rzeczy ważniejsze niż rozgrywka dwóch zwaśnionych mocarstw, takie jak losy całego świata. Agenci mają ze sobą na pieńku, ale osobiste animozje muszą odłożyć na bok, gdy mocodawcy zmuszają ich do wspólnego działania przeciwko wspólnemu wrogowi. Victoria Vinciguerra, spadkobierczyni fortuny włoskiego faszysty, ma bowiem złowieszczy plan, który zakłada m.in. skonstruowanie bomby atomowej. Solo i Kuriakin z pomocą pięknej Gabby, córki niemieckiego naukowca wplątanego w całą aferę, muszą powstrzymać nadciągającą katastrofę, a przy okazji odzyskać tajne dane, na których chcą położyć łapę rządy USA i ZSRR.
Intryga, co trzeba od razu zaznaczyć, nie jest najmocniejszą stroną „Kryptonimu U.N.C.L.E.” – to po prostu kolejna wariacja na temat kina szpiegowskiego sprzed kilku dekad, czerpiąca zarówno z oryginalnego serialu „The Man from U.N.C.L.E.” (nadawanego w latach 60. przez telewizję NBC), jak i filmów o Bondzie, w czym zresztą nie ma nic dziwnego, skoro Napoleona Solo również wymyślił Ian Fleming, twórca powieści o agencie 007. Guy Ritchie umowności swojej fabuły nie ukrywa, więcej, z jej prostoty czyni atut, który pozwala mu bawić się schematami sensacyjnego kina. Robi właściwie to samo, co wcześniej w przypadku „Sherlocka Holmesa”: zgrany motyw przetwarza po swojemu, ciągle balansując na krawędzi parodii i próbując – czasami skutecznie – zaskoczyć widzów. Technicznie rzecz jest znakomita – fantastycznie nakręcona i brawurowo zmontowana, opatrzona świetną muzyką, pieczołowicie oddającą realia lat 60. – i przy tym bardzo pomysłowa. Zwłaszcza że Ritchie chwilami ostentacyjnie unika kaskaderskich scen akcji: wystarczy tu przywołać kapitalną sekwencję pościgu motorówek, który Solo obserwuje w lusterku stojącej na nabrzeżu ciężarówki albo skrótowo, w komiksowych kadrach pokazany atak na siedzibę Vinciguerry.
Henry Cavill i Armie Hammer grający odpowiednio Solo i Kuriakina są przystojni, eleganccy, uwodzicielscy (każdy na swój sposób) i wciąż przerzucają się dowcipnymi złośliwościami, ale brakuje im charyzmy, więc film muszą udźwignąć gwiazdy drugiego planu. Na szczęście radzą sobie z tym doskonale: Alicia Vikander z wyraźną ulgą odpoczywa od bardziej wymagających projektów (takich jak „Ex Machina” czy niepokazywany jeszcze w Polsce „Testament of Youth”), zaś w ostatniej części filmu cały show kradnie Hugh Grant w roli szefa brytyjskiego wywiadu.
Nawet jeśli Ritchiemu nie udało się uniknąć paru zgrzytów, „Kryptonim U.N.C.L.E.” pozostaje bezpretensjonalną i stylową rozrywką. Obok „Mission: Impossible – Rogue Nation” – przypomnijmy, że również inspirowanego kultowym serialem z lat 60. – to najlepszy blockbuster tego lata, skądinąd obfitującego raczej w spektakularne porażki.
Kryptonim U.N.C.L.E. | USA 2015 | reżyseria: Guy Ritchie | dystrybucja: Warner Bros. | czas: 116 min
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama