Choć science fiction i futurologia to nie to samo, od twórców fantastyki naukowej ciągle wymaga się, aby próbowali przewidywać przyszłość, a ich wizje traktuje jako poważne prognozy tego, co czeka ludzkość za lat 10, 50 czy 100. Stąd niekiedy osoby analizujące literaturę SF najpierw naczytają się choćby historii postapokaliptycznych, a potem ze zgrozą alarmują, że według pisarzy nasz świat czeka zguba, czy to w wyniku katastrofy ekologicznej, czy wojny atomowej albo buntu sztucznej inteligencji. Sęk w tym, że w zdecydowanej większości owe ponure wizje niewiele wspólnego mają z tym, jak sami ich twórcy widzą Ziemię przyszłości.
Jak więc według pisarzy science fiction będzie wyglądać nasza przyszłość? Obecnie nikt już chyba nawet nie udaje, że ma o tym choćby zielone pojęcie. Nie brakuje ostrożnych prognoz, trudno jednak doszukiwać się w nich pewności – autorzy SF dawno już przekonali się, że czynników, które należałoby brać pod uwagę, jest zbyt dużo i są zbyt nieprzewidywalne. Przykład? Kto parę lat temu choćby zgadywał, jak media społecznościowe zmienią nasze życie? Ktoś przewidział Facebooka? Nikt. Prawda jest taka, że jeżeli ktoś potrafi w takim stopniu prognozować nasze przyszłe zainteresowania, to nie pisze o tym książek, ale opatentowuje swój pomysł i zaczyna go wdrażać. Jeżeli zaś ktoś już się za to bierze, musi liczyć się z tym, że jego praca szybko się zdezaktualizuje – przykładem wychwalana przez krytykę powieść „Accelerando” Charlesa Strossa, która dziś wiele traci, bo przewidziane przez nią zmiany po prostu nie nastąpiły.
zobacz także:
Co zostaje więc literaturze? Wtórność względem nauki, co niekoniecznie jest wadą. Poziom mistrzowski w korzystaniu z naukowych ciekawostek osiągnął Peter Watts, który kilka lat temu opublikował wybitne „Ślepowidzenie”, a w ubiegłym roku nie mniej wyjątkową „Echopraksję”. Kanadyjczyk, doktor nauk biologicznych, jako jeden z nielicznych twórców SF na bieżąco stara się śledzić naukowe doniesienia, a mimo to zamiast próbować wyprzedzić badaczy, po prostu korzysta z ich pracy – lwia część owych publikacji i tak nie trafia do mediów, więc Watts może spokojnie zaskakiwać swoich czytelników kolejnymi niesamowitymi konceptami, z których 90 proc. opiera się na autentycznych badaniach i opisuje rzeczywiste zjawiska, a o których istnieniu i tak nie mamy pojęcia. Przykładem tytułowe ślepowidzenie i echopraksja.
Wielu twórców krótszych form literackich również inspiruje się pracą naukowców. Niektórzy, jak Geoffrey A. Landis, swoją własną, ponieważ pracuje dla NASA nad sposobami terraformingu obcych planet, a w wolnym czasie zdobytą w ten sposób widzę inkorporuje do opowiadań. Jedno z nich trafiło niedawno do antologii „Hieroglyph: Stories and Visions for a Better Future”, gdzie jednym z założeń było ponownie „unaukowienie” science fiction, zabawa w futurologię właśnie. Znamiennym jest, że pisarze, którzy zgodzili się wziąć udział w tym projekcie, a wśród nich Neal Stephenson czy Cory Doctorow, programowo mieli podeprzeć się autentycznymi badaniami i rozwinąć je w swoje historie. Widać bez pomocy naukowców ani rusz.
W zasadzie jednym z nielicznych twórców science fiction, który od lat trzyma się w miarę spójnej, przedstawianej we wszystkich swoich tekstach wizji przyszłości jest nasz rodak, Rafał Kosik. Nie jest to jednak wielka opowieść o Ziemi za lat 100, ale opisanie naszego kolejnego kroku, pokazanie technologii, które w dużej mierze istnieją już dziś, i tego, jak za parę lat mogą się zmienić, a co za tym idzie – zmienić nas.
I to kolejna metoda – nie wymyślać niczego nowego, ale bacznie obserwować to, co już jest, ekstrapolować jego rozwój, czasami świadomie przerysowywać (aby np. pokazać możliwe zagrożenia), a następnie skupić się nie na stronie naukowej, ale konsekwencjach istnienia danej technologii czy podążania daną ścieżką rozwoju. W skrócie: zamiast zastanawiać się, jak może powstać prawdziwa sztuczna inteligencja, opisujemy przyszłość, w której ona już istnieje i skupiamy się na implikacjach tego faktu. Coś takiego zrobił Cezary Zbierzchowski w „Holocaust F”, gdzie liczyła się nie droga do opisanej przyszłości, ale przyszłość sama w sobie, to, jak zmienia definicję słowa „człowiek”.
W dużej mierze z tego podejścia rozwinął się niezwykle silny nurt czegoś, co można nazwać emocjonalnym SF. Chodzi zwłaszcza o krótką formę, a objawia się to tym, że pisarze i pisarki, niezdolni do nadążania za nauką i zaskakiwania nas w ten sposób, skupiają się na pisaniu tekstów np. bardzo wzruszających, gdzie SF pojawia się tylko mimochodem. Niech będzie to choćby historia miłosna między członkami załogi statku międzygwiezdnego – pal licho napęd takiego pojazdu, cel, sposób hibernacji, liczy się reakcja człowieka w sytuacji ekstremalnej.
Co zaś ze wspomnianym nurtem historii postapokaliptycznych? Niektórzy rysują ponure wizje, by autentycznie ostrzegać, świadomie jednak bardzo przerysowują, co ma wzmocnić np. przekaz proekologiczny – twarzą tego nurtu jest Paolo Bacigalupi, autor powieści „Nakręcana dziewczyna”. Inni wybierają post-apo, bo to efektowna sceneria dla ich opowieści, ale też ważny jest inny aspekt opisania ruin cywilizacji – w ten sposób niejako cofamy zegar, niszczymy naukę i technologię, możemy więc opisywać przyszłość, pisać fantastykę naukową, a przy tym nie kłopotać się futurologią.
Coś na miarę swojego własnego podgatunku stworzył z kolei Ian McDonald, w powieści „Brasyl”. Jego metoda twórcza polega na opisywaniu bliskiej lub dalszej przyszłości, która dotyczy jednak państw bądź rejonów z punktu widzenia Amerykanina czy przeciętnego Europejczyka egzotycznych. Pisał już o Afryce, w „Rzece bogów” było o Indiach, nie trudno też chyba domyślić się, jaki kraj jest na pierwszym planie w „Brasyl”. Zysk? Zamiast głowić się choćby nad wizjami obcych planet, opisuje obce nam skrawki Ziemi, uzyskując podobny efekt – tak samo musi wprowadzić nas w kulturę, tak samo zapoznać z językiem i zwyczajami, które dla nas są w dużej mierze nieznane. A warstwa SF? Istnieje, jak najbardziej, czasem jest jej mniej, czasem więcej – w „Brasyl” akurat zepchnięto ją na trzeci plan, tylko jeden z wątków rozgrywa się w 2032 r., a tak naprawdę najlepszymi fragmentami książki są te opisujące XVIII-wieczną wyprawę pewnego księdza w głąb amazońskiej dżungli. Fantastyka naukowa swoje pięć minut ma de facto w samym finale, który – trzeba przyznać – sprawnie spina wszystkie linie fabularne wokół pewnego konceptu.
Czy fani SF powinni więc narzekać? Raczej nie. W przypadku takiego Petera Wattsa nawet nie rozpoznają, co jest konceptem oryginalnym, a co zostało skądś zaczerpnięte. Polscy miłośnicy fantastyki naukowej w ogóle są w komfortowej sytuacji, bo obok wspomnianych Kosika i Zbierzchowskiego mają przecież jeszcze Jacka Dukaja, który jako nieliczny na świecie warstwę naukową traktuje śmiertelnie poważnie. Dlatego jego książki są tak monstrualne: opisywane w nich wizje wymagają mnóstwa miejsca, by oddać im sprawiedliwość. Dlatego też mało kto porywa się na to, co on.